Plażowa Kolekcja Artrocka – Lato 2012
Odcinek ósmy i ostatni.
Ponoć kazda kolekcja, pokaz mody musi kończyć się czymś specjalnym. Na przykład ekstrawagancką kreacją ślubną. Też zgodnie z zasadą „save the best for last” na koniec zachowałem album naprawdę znaczący.
To moja najulubieńsza koncertówka ever. Absolutnie dozgonnie i na zawsze. Jeżeli ktoś chciałby bliżej poznać Kansas – na początek idealna. Tu są wszystkie (albo prawie wszystkie) najważniejsze utwory zespołu z pierwszych pięciu płyt, a do tego rewelacyjnie zagrane. Co ciekawe, całe „Two for The Show” poznałem dopiero jakieś cztery lata temu, bo wcześniejsze wydanie na CD było skrócone o „Closet Chronicles” (teraz dołożone do bonusowego dysku).
W tym czasie grupa była u szczytu swojej popularności, grając po wielkich halach i stadionach. I to jak grając! Niewątpliwie należeli do czołówki koncertowych wymiataczy lat siedemdziesiątych, a ówczesna konkurencja była sak rucko mocna. Nie wzięło się to z niczego, bo przez kilka wcześniejszych lat grali po dwieście koncertów rocznie i to jeszcze cały czas w tym samym składzie. „Kiedy ukazało się „Kansas”, spakowaliśmy my się i ruszyli do Phoenix grać przed The Kinks. I nigdy nie wróciliśmy do domu.” – wspomina Phil Ehart. A zanim trafili na rockowe salony występowali w bardzo mało eleganckich lokalach, typu bary dla motocyklistów, gdzie publika piła na umór, następnie womitowała na zewnątrz, po czym wracała i spożywała dalej.
„Two for The Show” zawiera nagrania z różnych koncertów z lat 1977-78 i raczej ma to charakter koncertowego składaka - na przykład są przerwy między utworami i nie tylko w tych miejscach, gdzie kończyły się poszczególne strony winyla. Teoretycznie powinno to mieć jakiś wpływ na tzw. dramaturgię dzieła, bo przez takie wyciszenia tempo siada. Jednak nie ma żadnego, bo materiał muzyczny po prostu z butów wyrywa i od początku do końca słucha się z wypiekami na uszach. Jak Cię dorwą przy pierwszych taktach „Song for America” (zaiste, jak u Hitchcocka – zacząć od trzęsienia ziemi), to nie puszczają do „Opus Magnum”. Dopiero siadając do pisania tej recenzji i nieco dogłębniej studiując książeczkę dołączoną do nowego wydania (bo w starym była jedna luźno latająca kartka złożona na pół) zorientowałem się, że to nie jest jeden koncert. Ale zestawiono to perfekcyjnie, zadbano o to, żeby przybliżyć słuchaczom jak ten Kansas na scenie wywijał i mniej więcej jak te koncerty wyglądały. Kolejność utworów na płycie jako tako odpowiada koncertowej set liście z tamtego okresu - mam przed sobą boota zarejestrowanego w lipcu 1978 roku i początek jest taki sam – „Song for America”, „Paradox” i „Point of Know Return” i na finał też mamy „Opus Magnum”, a w środku wszystko jest bardzo podobnie, tylko w nieco innej kolejności. A jak twierdzą członkowie zespołu wszystko to trafiło na płytę prosto z konsolety, bez żadnych dogrywek, dokrętek i dodatkowych śladów. I ja im wierzę, bo znam trochę bootlegów Kansas, na których zespół wypada równie perfekcyjnie, a czasami i lepiej. Poza tym bootlegerów na pewno nie można posądzać o dogrywanie czegoś w studiu. Livgren mówi, że największym problemem z „Two for The Show” nie było samo nagrywanie, bo oni już i tak w czasie koncertów w jakimś sensie na auto-pilocie lecieli, a przekopanie się przez dziesiątki godzin nagrań i wybranie tych najlepszych z najlepszych. Podkreśla też, że na płytę miały trafić te najbardziej znane, najbardziej lubiane utwory, możliwie najlepiej zagrane. Nie wątpię, że grupie, która dwie trzecie swojego życia spędza w trasie takiego materiału na pewno nie mogło zabraknąć, nawet gdyby tak jak Chicago szarpnęli się na boks czteropłytowy. I co ciekawe spokojnie mogło to być wydane na czterech płytach, bo z okazji trzydziestolecia „Two for The Show” ukazał się remaster z dodatkowym krążkiem – siedemdziesiąt kilka minut niepublikowanych wcześniej nagrań – świetnej jakości muzycznej i dźwiękowej. I razem to wszystko teraz trwa ponad dwie i pół godziny.
Czy można cos specjalnie wyróżnić na „Two for The Show”? Nie można. Nie da się. Jest dokładnie tak, jak powiedział Livgren – wszystko co najlepsze, pod każdym względem, creme de la creme. To tak jak zestaw najbardziej efektownych filmowych pościgów samochodowych, albo najbardziej efektownych barowych bójek z westernów. To coś w tym rodzaju. Nawet nie można powiedzieć, że to „The Best of ino na żywo”, a bardziej „The Best Live of The Best”. A w ogóle lepiej nic nie mówić, tylko słuchać.
Jazda obowiązkowa dla każdego poważnego fana rocka.