Metalowy żywiec konkretnego metalowego bandu - nad czymś takim zawsze należy pochylić się z uwagą. szczególnie, że popełniła go Metallica - zespół równie słynny, co niespecjalnie rozpieszczający swoich fanów, jeżeli chodzi o wydawnictwa tego typu. Jeśli nie jakieś fanaberie wykonawcze typu kumanie się z orkiestrą, jak "S&M", to wydawnicze, typu "Live Shit", gdzie wrzucono do jednego, pokaźnego pudła kilkanaście kilo CD, mendel kaset VHS, koszulki, bandany, plakaty, kilka groupies i używane skarpetki Ulricha. A kosztowało to pokaźną walizkę pieniędzy - jak na ówczesne możliwości przeciętnego fana Metachy w naszym kraju - sumę absolutnie abstrakcyjną. W zasadzie ten soundtrack to jest pierwszy, normalny album koncertowy (*) Metalliki bez żadnych udziwnień i kombinacji. Tak soundratack, bo jest to ścieżka dźwiękowa do filmu pod tytułem "Metallica: Through The Never", który jest thrillerem. Ma ponoć scenariusz, aktorów i fabułę. Na jego temat nie wiem nic więcej, oprócz tego, że jest, ale myślę, że pewnie jest to coś podobnego do "Arena: An Absurd Notion", gdzie wątła fabuła była okazją do pokazania koncertowych możliwości (dużych) Duran Duran.
Co mi się od razu spodobało - dobór repertuaru, właściwie same killery i to głównie z tych starszych albumów. Raptem jeden numer z Magnetycznego Zgonu - chwalić Pana że tylko tyle! Szkoda tylko, że "The Memory Remains" bez Maryśki Faithfull. Ale to już by było za dużo szczęścia. A propos – czy oni kiedykolwiek to razem na żywo wykonali?
Metacha po trzydziestu latach koncertowania nauczyła się już grać na żywo (a wcześniej, w latach osiemdziesiątych bywało z tym różnie), nawet Ulrich specjalnie się nie sypie i trzeba przyznać, że grzeją aż przyjemnie, repertuar też taki bardziej "wytrawny", chociaż dosyć zbliżony do tego z ”Orgullo, Pasión, y Gloria…”, albo „The Big Four…”. Utwory fajnie dobrane – i na jakość, i na ilość, bo ani za długo, ani za krótko, wszystko bardzo dobrze zagrane - no to jaka to może być cała płyta? Też bardzo dobra. I jeszcze kapitalna wersja „Oriona” na finał! Ale akurat mnie podoba się bardziej pierwszy krążek – trzy numery z „Ride The Lighting”, świetna wersja „One”. No i sam wstęp – temat z westernu „Dobry, zły i brzydki”, gładko przechodzący w „Creepeing Death”. Na drugim krążku ogólnie dobre wrażenie psuje „Cyanide” – siedem minut niczego. Ale za to tu jest „…And Justice For All”, świetnie zagrane „Battery” i jeszcze lepiej Majster od Papy.
Zdążyłem już przeczytać, bodajże w Rzeczpospolitej, że ten film to rzewna chała, a koncert to któreś z kolei odgrzewanie jajecznicy. Co do tego pierwszego – biorąc pod uwagę stronę fabularną, pewnie tak jest. Ale to chyba nie ma znaczenia, bo ludzie na film z Metalliką idą z powodu Metalliki, a nie z powodu trzymającej w napięciu fabuły. Co do drugiej opinii to już bym się nie zgodził – koncert jest naprawdę dobry, przynajmniej jeżeli chodzi o wrażenia audio, bo co do video, to jak wspomniałem – nie widziałem. Zgadza się, z tych rockowych buntowników sprzed trzydziestu lat już nic nie zostało. Teraz Metacha to wielkie gwiazdy, rockowy establishment i nie ma się co na nich obrażać, że grają na koncertach starsze, najbardziej znane numery – a dlaczego mają nie grać? Przecież to ich. Poza tym co mają grać – ostatnia płyta jest słabiutka (**), przedostatniej sami nie lubią. Wcześniej było „ReLoad” i z niej dwa numery na „Through The Never” znajdziemy i też bardzo fajnie zagrane. Zresztą zarzuty do panów z Metachy, że to już nie ta forma co dawniej, to jak mieć pretensje do czasu, że upływa. Nikt nie młodnieje, a ci faceci są już po pięćdziesiątce – już nie dadzą ognia, jak na początku kariery – jednak nie ta kondycja, nie ta werwa. A problem jest w czymś całkiem innym – następców nie ma. Nie ma kto zagrozić ich pozycji. Ile w miarę nowych klasycznych, metalowych zespołów, czyli funkcjonujących na scenie nie dłużej niż powiedzmy 15 lat, było w stanie przebić do metalowej ekstraklasy(***)? Rammstein? Dream Theater? Ale Szkopy i Drimy to z pewnością metal, ale nie taki, który można nazwać klasycznym. No to kto? Na najlepszej drodze jest Airbourne, ale im jeszcze sporo brakuje. Nie da się ukryć – wapno rządzi. I nie da się ukryć, że gdyby nie to wapno – to nie było by nic. Nie ma ich komu z rynku wygryźć, bo z następcami krucho. Malkontentom, narzekającym, że to już nie to co kiedyś, powiem – cieszcie się z tego co macie, bo nic lepszego nie dostaniecie. A nie-malkontentom chyba nic nie trzeba mówić, bo oni przyjmą „Through The Never” z dobrodziejstwem inwentarza, ciesząc się, że znowu jest okazja, żeby trochę pogłuchnąć przy ulubionej muzyce.
Mówcie sobie, co chcecie – podoba mi się ten album.
(*) – klasyczny album audio – nie liczę wszelkiego rodzaju boksów, kombajnów typu DVD+CD, czy składaków jak „The Big Four”.
(**) – „Lulu” nie liczę, to robota zlecona u Lou Reeda
(***) – ekstraklasa, czyli płyty sprzedawane w setkach tysięcy egzemplarzy i koncerty na stadionach, albo w wielkich halach