Można byłoby napisać recenzję nowej płyty Metalliki. Jakoś nikt się nie kwapi. Albo zrobić copy-paste recenzji Tarkusa z Esensji. Zmienić ze dwa słowa, podpisać własnym nazwiskiem. A autor niech nas ciąga po sądach. A co mi tam. W ogóle “Death Magnetic” też “a co mi tam”. Nic kompletnie nie czuję do tej płyty. Grają sobie - fajnie. Skończyli – też fajnie. Kompletna obojętność. Niech inni się z tym męczą , ja nie mam ochoty. Przy okazji “Death Magnetic” wylano wiadra pomyj na poprzednią - “St. Anger”, w czym sam zespół również uczestniczył. Ale sześć milionów egzemplarzy poszło w ludzi i jakoś nie chce mi się wierzyć, że wszyscy oprócz mnie i mojego kolegi Krzyśka przerobili je na dyndadełka do samochodów.
“Death Magnetic” jest gładka emocjonalnie, konwencjonalna i bezpieczna. Bez krzty szaleństwa – absolutnie przewidywalna pod każdy względem. Nawet jeżeli szaleństwo jest – to też wykalkulowane. “St.Anger” to rockowe mięcho i masa emocji, często tych niedobrych. Atmosfera w Matallice w czasie pracy nad tym albumem idylliczna na pewno nie była. Jeden po rozwodzie, drugi po odwyku, a trzeci w ogóle spakował manele i poszedł w siną dal. Do tego ekipa filmowa kręcąca się pod nogami i zawracający głowę, przeszkadzający w pracy jakiś świrołap. W takich warunkach może dojść najwyżej do masowego mordu, a nie do nagrania płyty. I zespół deko zdekompletowany, bo basowy Newsted, jak wspomniałem, sobie odpuścił. Żyć nie umierać – idealny moment, żeby zakończyć działalność bandu efektowną bijatyką. Ale okazało się, że nagrywanie “St.Anger” było czymś w rodzaju sesji terapeutycznej. Nieźle. Bardzo owocna sesja, bo nie dość, że zespół przeżył, to jeszcze “przy okazji” powstała bardzo dobra płyta. Mnie się tam “St.Anger” bardzo podoba – ten brud, ta surowizna, ta złość - ma ta muzyka charakter, ma jaja – do ziemi. O coś w tym wszystkim chodzi. Aż chce się walić głową w ścianę. Albo demolować pokój. Zarzuty w stosunku do niej, są dla mnie trochę niezrozumiałe – bo nie ma solówek, bo bębny źle nagrane, bo źle brzmi. Bo solówki – powiedzmy sobie to jasno, uczciwie i na spokojnie – solówki panów gitareros z Metachy nie są tym, na co świat czeka z wypiekami na twarzy. Bo perkusja – gdyby Ulrich nie był jednym z założycieli Metalliki, to gdyby chciał zarabiać na życie przy pomocy pałek, musiałby zostać policjantem, bo do innej kapeli pewnie by go nie wzięli. Jest to perkusista delikatnie mówiąc – marnieńki i jego partiom żadna produkcja zaszkodzić nie jest w stanie. Po prostu nie da rady. Bo brzmienie – a czemu nie? Rockowe, prosto z garażu, bardziej hard-corowe, niż metalowe. I ta wysoko strojona, wyciągnięta do przodu perkusja też tu pasuje, ma swój urok. Pierwsze co zapamiętałem z tej płyty – to nie sama muzyka , ale emocje w niej zawarte. Sama muzyka – może ktoś powiedzieć, że jest to trochę monotonne. Pewnie i tak. Ale kiedy jej słucham, zupełnie tego nie czuję – zaczyna się “Frantic”, wpadam w pewien trans i jadę te 70 minut. To jakaś więź emocjonalna. Może dlatego, że oni nagrywając ten album byli w trochę podobnej sytuacji, jak ja kiedy go słuchałem. Oni się rozpadali – ja też. Oni po rozwodzie – ja praktycznie też. Oni po odwyku – ja... mniejsza z tym.
Nie mam ochoty rozbierać muzyki z “St. Anger” na czynniki pierwsze. Wisi mi to, ze w tym kawałku to oni to, a tym to oni tamto, odbieram jako całość. Niech sobie kto chce mówi co chce, mnie się to nie przestanie podobać. 70 minut kopania po uszach – ma to swój urok, zawsze mnie do życia pobudzało. Daje dodatkowy napęd na cały dzień. Zazwyczaj słucham tego w autobusie, w drodze do pracy, to nie mogę zbyt ekspresyjnie okazywać swoich emocji. Demolowanie tego środka komunikacji z powodu nadmiaru energii nie wchodzi w rachubę z przyczyn oczywistych, pozostaje tylko rytmiczne telepanie łepetyną.
Nie jestem fanem Metalliki, a na pewno nie “prawdziwym” fanem. Choćby dlatego, że lubię “Load”. W życiu nie powiem, że Metacha skończyła się na Czarnym Albumie, bo co gorsza nie lubię Czarnego Albumu. Cały czas potrafią coś z siebie wykrzesać. Chociaż pewnie nie przeskoczą poziomu swoich wielkich albumów z lat osiemdziesiątych. Ale próbują. Na “St.Anger” wyszło im to bardzo dobrze. Nawet lepiej niż na ostatnim “Death Magnetic”