21 lutego 1945 roku w obozie dla internowanych w Weihsien, w Chinach, zmarł misjonarz Eric Henry Liddell. Na wieść o tym płakała cała Szkocja. Bo Liddell był nie tylko misjonarzem, który urodził się i większość swojego życia spędził w Chinach, przede wszystkim był dwukrotnym medalistą igrzysk olimpijskich w Paryżu w 1924 roku. Zdobył brązowy medal na w biegu na 200 metrów i złoty w biegu na 400. Był też faworytem sprintu na 100 metrów, ale zrezygnował ze startu, ponieważ bieg finałowy miał się odbyć w niedzielę, a dla Liddella jako głęboko wierzącego chrześcijanina było to nie do pogodzenia.
Trzydzieści sześć lat później na ekrany kin wszedł film Hugh Hudsona „Rydwany Ognia”, którego akcja rozgrywała się pod czas Igrzysk Olimpijskich w Paryżu, a jednym z głównych bohaterów był Liddell. Obraz ten odniósł wielki sukces, przy okazji zdobył cztery Oskary, w tym jeden trafił do autora ścieżki dźwiękowej – Vangelisa.
W tym czasie miał on już duże doświadczenie w takiej działalności. Miał już na koncie kilka takich płyt, zwykle udanych. Ale „Chariots of Fire” to jego najbardziej znane dzieło tego rodzaju, a „Titles” (znany tez jako „Chariots of Fire”) – temat przewodni z filmu, był dużym przebojem na całym świecie, docierając na szczyty list przebojów w wielu krajach, między innymi w Wielkiej Brytanii, USA i Japonii. Duża płyta też doskonale radziła sobie na hit-paradach – w wielkiej Brytanii – piąte miejsce, a w USA nawet pierwsze, a rozeszła się w nakładzie ponad trzech milionów egzemplarzy. Chyba żadna inna nie może pochwalić się takimi osiągnięciami. Inna sprawa, czy to jest najlepsze dzieło Vangelisa? Kwestia do dyskusji. W każdym razie jest to mój numer… chyba jeden, wśród jego albumów (które znam). No chyba, żeby „666” Aphrodite’s Child potraktować jako jego solowe dzieło (którym faktycznie było) – to wtedy numer dwa.
W tamtych czasach Vangelis zwykle ograniczał swoje instrumentarium do całej orkiestry parapetów, które zresztą w taki sposób aranżował, żeby to brzmiało jak orkiestra. Na początku lat osiemdziesiątych przeżył lekką fascynację brzmieniami bardziej syntetycznymi - wcześniejsza o rok płyta „See You Later” jest fragmentami synth-popowa, noworomantyczna. Z perspektywy czasu w tym przypadku, , w takiej muzyce, może trochę odbijać się plastikiem. Jednak w owych czasach była to płyta z samego czuba tzw. rocka elektronicznego. Dzisiaj można znaleźć trochę płyt z tamtego okresu, których produkcja i brzmienie nieco lepiej zniosły próbę czasu. Także i wśród dzieł tego artysty również. Ale muzyka, która znalazła się na tym krążku, moim zdaniem jest po prostu przepiękna. Począwszy od „Titles”, najbardziej efektownego i znanego fragmentu „Chariots of Fire”, poprzez równie piękne „Five Circles”. Na płycie znalazła się też kolejna wersja pieśni „Jerusalem” sir Huberta Perry, do słów Williama Blake’a, wykonanej przez chór Ambrosian Singers. Na drugiej stronie winyla znalazła się tylko jedna kompozycja – tytułowa suita „Chariots of Fire”, ale nie przynosi zbyt dużo nowej muzyki, bo jest zgrabnym połączeniem kilku tematów z pierwszej strony, oczywiście z „Titles” na czele.
Moją przygodę z Vangelisem zacząłem właśnie od tego albumu, zresztą na początku lat osiemdziesiątych trudno było nie natknąć się na tą muzykę. Winyla nigdy nie miałem, ale za to kompakty mam już dwa – stare wydanie Polydoru – zdaje się, że z 1984 roku, z okładką ozdobioną statuetką Oskara (w pierwszych analogowych wydaniach oczywiście tego nie było) i nowe, z 2006 roku – ładny niebieski digipack (nie zachowano oryginalnej kolorystyki). Zasadniczo różnic w brzmieniu obu wersji nie zauważyłem. W sumie można byłoby pozostać przy starej wersji, ale nowa ma ładną wkładkę, gdzie jest sporo informacji o samym filmie. Jedna z ważniejszych płyt Vangelisa, jedna ze słynniejszych płyt pierwszej połowy lat osiemdziesiątych – trzeba znać.
PS. Nie jestem pewien, czy tak wyglądała oryginalna okładka pierwszego wydania – w sieci znalazłem przynajmniej kilkanaście różnych wersji. Ta wydaje mi się najbardziej prawdopodobna.