Artrockowy oddział Polskiego Związku Kynologicznego zaprasza na kolejny odcinek cyklu o pudlach, czyli
Poważna muzyka w niepoważnym opakowaniu
Odpaliłem na jutubie teledysk z ich największym przebojem „Call to My Heart”. Tośka pooglądała to z wyraźnym zainteresowaniem, z zadowoleniem machając ogonem.
- Śliczne. A zauważyłeś, że ten pan wokalista ma bardziej zrobioną fryzurę, niż ta pani, do której dzwonił?
- No pewnie. A jego lamparcie legginsy?
- Nosz ba! Ale numer bardzo fajny. To wokalne przejście w czwartej minucie jest świetne i jeszcze dodaje całości dynamiki i dramaturgii.
- I to był ich naprawdę duży przebój, który też nieźle popędził sprzedaż ich debiutanckiego krążka, tak w okolice złota. Tylko był z nimi jeden problem – oni niespecjalnie lubili koncertować. Nagrywali dobre płyty, które nieźle się sprzedawały, ale jak przychodziło do działań promocyjnych, to trudno ich było zagonić w trasę. Biorąc pod uwagę, że każdy metalowy band musi grać koncerty, bo tak ma być i już, to takie podjecie do zagadnienia, jakie mieli muzycy kapeli, dłuższego życia im nie rokowało. No i zespół przetrwał raptem trzy lata, bo już w 1988 roku wyszła debiutancka płyta nowej kapeli Gregga Giuffrii – House of Lords. Ale mamy rok 1984 i Giuffria debiutuje krążkiem zatytułowanym niezbyt odkrywczo – „Giuffria”. Jak sama nazwa wskazuje szefem tej imprezy był Gregg Giuffria, który wcześniej obsługiwał czarno-białe w takiej sympatycznej kapeli Angel.
- O której już pisaliśmy wcześniej – wtrąciła Tośka.
- Dokładnie. Recenzowaliśmy „Live without A Net” w ramach połączonych sił Dokształtu Koncertowego i cyklu pudlowego.
Giuffria po rozpadzie Aniołów zaczął pracować na własne konto i to była jego pierwsza poważna próba. Zabrał się za to naprawdę starannie, bo ekipę stworzył zaiste zacną – Craig Goldy na wiośle – może wtedy jeszcze niezbyt znany, ale potem wiele lat podpora Dio, Chuck Wright z Quiet Riot na basie, a za mikrofonem bardzo dobry wokalista David Eisley (trochę przypominający Paula Simmonsa z Kiss). Zacny skład, to całkiem zacna płyta wyszła. A intro do „Do Me Right” „poszczułem” kiedyś moich kolegów z forum dinozaurów. Puściłem im to i kazałem odgadnąć, kto tak ładnie pogina na parapetach. Pierwsza odpowiedź była Keith Emerson. Jakie było zdziwienie, kiedy okazało się, że to klawiszowiec od pudli. Ale na tej płycie to tylko jednorazowy taki „wybryk” tego pana i oprócz pierwszych czterdziestu kilku sekund pierwszego utworu, reszta to rasowy pudel. Nawet z rodowodem, jak z boku podpowiada Tośka. „Call to The Heart” to hicior zrobiony na zimno, ewidentnie pod radio i hit-parady, ewidentnie kiczowaty, ale fachowo zrobiony – wpada w ucho i nie bardzo chce wypaść. Reszta nieco zaskakująca jak na pudlowatych – większość płyty grzeją i to nieźle. Oczywiście nie ma tu mowy o zbyt ciężkim, rockowym brzmieniu. Wszystko jest raczej wygładzone, zgodnie z duchem czasów (ale szczerze mówiąc pod tym względem wiele nie różni się od, na przykład, „Headless Cross” Sabbathów). Bardzo ciekawy i niezbyt typowy dla tego rodzaju muzyki jest finał – połączone „The Awakening” i „Out of The Blue” – takie z lekko progresywnym zacięciem, trochę w stylu Blue Oyster Cult.
Ten album nie jest może jakimś mistrzostwem świata, ale pudle w tych zawodach nie startowali, im raczej zawsze chodziło o walory rozrywkowe, a pod tym względem raczej nic mu zarzucić nie można. Do tego znajdziemy to sporo zupełnie porządnego rockowego grania i można powiedzieć, że Giuffria na debiucie to z imidża może i pudel, ale muzycznie to całkiem rasowy hard-rock. Nawet Agnieszka powiedziała, że jak na pudli to fajna płyta – a to naprawdę bardzo duży komplement.