Ćwiara minęła!
Pierwsza solowa płyta Byrona Ferrari po rozwiązaniu Roxy Music była wydarzeniem ważnym, głośnym, oczekiwanym i szeroko komentowanym w muzycznym świecie. Ferry zafundował sobie piekielnie drogą i wystawną superprodukcję, która stała się jednym z symboli muzyki lat osiemdziesiątych. Rzut oka na listę muzyków – pod każdym względem imponującą – i ze względu na ilość (coś koło setki) jak i na jakość. Płytę nagrywano, zgrywano i miksowano w siedmiu studiach na trzech kontynentach! Zaangażowano potężne środki, a wyszło… Powiem szczerze, że trudno jest mi orzec, czy zainwestowane środki przełożyły się na efekt końcowy, czy podobny efekt nie można było uzyskać mniejszym kosztem. Przykład „Avalon” i „Bete Noire” pozwala sądzić, że chyba dałoby radę.
Ale dobra, mniejsza z tym. Ferry miał taki kaprys, wytwórnia wyłożyła na to kasę i chyba nikt do tego interesu nie dołożył, bo płyta sprzedawała się bardzo dobrze. Abstrahując od całej pozamuzycznej otoczki, „Boys & Girls” artyście udała się wyśmienicie i cały ten batalion muzyków i techników nie pomógłby, gdyby nie to, że Ferry przygotował na ten krążek faktycznie znakomity materiał. Był to jego najlepszy album solowy, jaki do tamtej pory nagrał. I jaki w ogóle nagrał. Najlepsze kompozycje, najlepsza produkcja – to tworzyło całość robiącą naprawdę duże wrażenie. Generalnie jest to zestaw świetnych piosenek, bezpretensjonalnych i melodyjnych. Większość z nich nadawałoby się na single, a kilka było sporymi przebojami. Takie najciekawsze to chyba tytułowy, „Valentine” z zaskakująco ostrym gitarowym riffem, króciutki, nieco oniryczny „Wasteland” (coś jak „India” z „Avalon”) i „The Chosen One”. A wszystkie mają jedną, charakterystyczną cechę – świetnie bujają (a po kilku drinkach – jeszcze lepiej).
Na początku nie bardzo mi się ten krążek spodobał. Uważałem, że jest mdły i nie ma jaj. No jaj nie ma, faktycznie, ale z czasem potrafiłem znaleźć w nim inne zalety – choćby melodyjność i niesamowita elegancja. Poza tym dziewczynom się podobał, a to też nie było bez znaczenia. Pierwszym utworem jaki mi podszedł było nagranie tytułowe. Zresztą spodobało mi się od razu, miałem je na kasecie razem z największymi przebojami The Moody Blues. Potem było „Don’t Stop The Dance”, a na koniec „Slave to Love”, kiedy pooglądałem „9 i pół tygodnia”. Na CD też stosunkowo szybko ją kupiłem, bo raptem kilka miesięcy po nabyciu samego odtwarzacza, mniej więcej w tym samym czasie co „Bete Noire”. Właśnie „Bete Noire” wraz z „Boys & Girls” i „Avalon” stanowią swego rodzaju trylogię – podobne są do siebie muzycznie, mają podobny klimat i prezentują podobny poziom. A na „Avalon” i „Boys & Girls” Ferry wypracował swój niepowtarzalny oryginalny styl, którego konsekwentnie trzyma się od ćwierćwiecza.
Aha, nowy płyta Ferry’ego, „Olympia”, jest słaba.