Ćwiara minęła™ 1987!
“Bete Noire” jest trzecią częścią pewnego rodzaju trylogii zapoczątkowanej przez “Avalon”. Wszystkie te płyty są do siebie w jakiś sposób podobne, mimo, że „Avalon” to jeszcze Roxy Music, a „Boys And Girls” i „Bete Noire” to już solowe dzieła Ferry’ego. Na pewno są podobne muzycznie, na pewno stylistycznie, a i można powiedzieć, że w tym czasie Ferry osiągnął (drugi) szczyt swoich twórczych możliwości. To bardzo elegancki pop-rock, o charakterystycznym wysmakowanym, wytwornym wręcz brzmieniu. Piosenki, które się na nich znalazły, można porównać do takiej bardzo precyzyjnej, jubilerskiej roboty – zawsze mi się właśnie to tak kojarzyło. Drugie, co mi się zawsze kojarzyło z w zasadzie z całą tą trylogią to perfekcja. Tak dopracowanych w każdym szczególe albumów zbyt wiele nie powstało. Trzecia rzecz to rozmach. Lista płac na kilkadziesiąt osób i znajdziemy na niej nazwiska bardzo znaczne. Można się zastanawiać (tak jak w przypadku „Boys And Girls”) czy nie jest to przesada nagromadzenie takich sił i środków. Tak niezwykłe przedsięwzięcia, jakimi były solowe płyty Ferry’ego z lat osiemdziesiątych wymagały też niezwykłych przygotowań. Moim zdaniem w ogólnym rozrachunku wszystkim się to opłaciło.
Tak jak dwie poprzednie płyty z tej trylogii (i jak każda porządna płyta pop-rockowa) „Bete Noire” to zestaw piosenek i jak można domyślać się z tego co wcześniej napisałem, bardzo dobrych piosenek. Najlepsza z nich to z pewnością utwór tytułowy – coś w rodzaju rosyjskiego romansu z paryskiego kabaretu lat dwudziestych, prowadzonego przez „białych” rosyjskich emigrantów. Oczywiście to wszystko odpowiednio zinterpretowane po swojemu przez Ferry’ego. Spośród pozostałych mi osobiście najbardziej podobają się „New Town”, „Day for Night”, The Name of The Game” i „Seven Deadly Sin”. A najmniej „The Right Stuff” – jako utwór promujący całą płytę początkowo dosyć skutecznie zniechęcał mnie do poznania całego albumu. Ciekawie prezentuje się „Zamba” – jako taki wyciszający, nastrojowy przerywnik pośród reszty raczej żwawych utworów. Pełni podobną rolę co na przykład „India”, czy „Tara” na „Avalon”.
Ale tym razem nie dało się utrzymać tak wysokiego poziomu jak poprzednio, bo jednak Czarna Bestia to trochę gorsza kopia „Boys and Girls”. Tamto to była płyta w jakimś sensie magiczna, urzekająca niepowtarzalnym klimatem, a ta była jakaś taka… zwyczajna? Poza tym spodziewaliśmy się czegoś podobnego. Albo raczej oczekiwaliśmy czegoś podobnego. I już nie było tego elementu zaskoczenia, a i piosenki też chyba nieco gorsze. „To już nie to” – tak to odbierano. Mimo wszystko recenzje miała dobre, bo wszyscy zainteresowani zdawali sobie sprawę, że ściga się z absolutem i że tak naprawdę to też jest bardzo dobra płyta.
Co jeszcze..? Po kilku głębszych świetnie się przy niej tańczy. Słucham? W ogóle się przy niej dobrze tańczy? Ale ja tańczę tylko po kilku głębszych.