„Avonmore”? Raczej „Avonless”.
Jeżeli nie ty, to kto? – Naczelny
Wiesz, lepiej tego nie recenzuj – Agnieszka
Wychodząc naprzeciw społecznemu zapotrzebowaniu publikujemy recenzję nowej płyty Bryana Ferry. Początkowo nie miałem większej ochoty o tym pisać, poza tym Agnieszka też mi to odradzała – Ferry jest zbyt poważnym wykonawcom, żebyś się po nim tak przejechał, jak po ostatnim Pink Floyd – powiedziała. Okazało się jednak, że u nas w redakcji chętnych do recenzowania „Avonmore” jakoś brakuje i Naczelny jak zwykle mnie zaczął męczyć – Weź napisz – jęczał mi za uszami. Ja broniłem się twardo, zasłaniając się względami rodzinnymi. Początkowo skutecznie, ale szef jakoś dogadał się z moją damą i ostatecznie dostałem pozwolenie na napisanie czegoś o tym krążku. Pod warunkiem, że nie będę się zbytnio znęcał i wyzłośliwiał.
Prawdę mówiąc absolutnie nie miałem takiego zamiaru. Gość nagrał płytę, która mu nie wyszła – zdarza się. Za to wcześniej nagrał tuzin wiele lepszych i dlatego nie ma co nad tą najnowszą specjalnie drzeć szat. Nawet jeśli jest to najgorsza płyta w karierze Ferry’ego. No cóż, coś za czerwoną latarnię robić musi. Trudno mi powiedzieć co to było poprzednio, chyba „Mamouna”? Ale nie będę się upierał. Tyle, że wcześniejsze płyty zwykle trzymały poziom. Nawet te najsłabsze były przynajmniej dobre i specjalnie od bardzo wysokiej średniej nie odstawały. Natomiast „Avonmore” jest ewidentnie słabsza. Dużo słabsza.
Jak to się stało, że nie zagrało? Ferry zwiódł jako kompozytor i już. Nie pomógł mu nawet Johnny Marr. Te wszystkie utwory są takie jakieś… nijakie. Wpadają jednym uchem, zaraz wylatują drugim. Jedyna ich zaleta, że nie drażnią, nie przeszkadzają i nawet miło się ich słucha. Ale nic potem w pamięci nie pozostaje. O nie, przepraszam, zostaje – dwa ostatnie utwory. Tyle, że to covery. A jeżeli cudze kompozycje są lepsze od autorskich i tylko one wyróżniają się na płycie, no to dobrze nie jest.
Jeżeli „Avonmore” miałby być jakąś kontynuacją „Avalon”, to jest „Avonless” jeszcze pod jednym względem. „Avalon” to była jedna ze sztandarowych produkcji muzycznych lat osiemdziesiątych, dzieło sztuki producenckiej, niedościgły wzór pod tym względem. A „Avonmore” koło żadnego wzoru i dzieła nawet nie stało. Tyle, że tego, jak brzmi nie zwalałbym na to, że Davies i Ferry zapomnieli jak się płyty realizuje. Niestety takie mamy czasy – płyty produkuje się pod przenośne playerki mp3 – czyli kompresja i dynamika. A selektywność, przestrzeń – zapomnij, empeczowy format tego nie udźwignie, nie da rady. Dlatego przy „Avalon”, „Avanmore” brzmi, delikatnie mówiąc topornie. Chociaż i tak zrobiono, co się da, żeby to jakoś wypadło.
W zależności od kontekstu nowy album Ferry’ego można oceniać różnie. W porównaniu z resztą świata jest to rzecz nawet sympatyczna i przyjemna, chociaż nudnawa i trochę o niczym – takie bardzo słabe sześć artrockowych gwiazdek. Natomiast przy jego innych płytach, wypada bardzo blado – między trzema, a czterema gwiazdkami – ze względu na status i poprzednie dokonania szefa Roxys, kryterium oceny jest dużo surowsze niż u zwykłych śmiertelników. I z tych samych względów moja skala ocen dla takich wykonawców jest sporo zawężona – dziesięć, dziewięć, osiem gwiazdek, czasem siedem, a potem jest bęc na mordę i jedynka. Od prymusów wymaga się więcej – zawsze to powtarzam. Dla nich nie ma ocen poniżej siódemki – jest lepiej niż bardzo dobrze, lub prawie bardzo dobrze, albo jest źle. To dlaczego jest ocena „bez oceny”, a nie jedna gwiazdka, jak w recenzji Płyty, Której Tytułu Lepiej Nie Wymawiać Głośno, zespołu, który cenię sobie dużo bardziej niż Roxy Music, czy Ferry’ego solo? Bo Ferry nie pozbierał z podłogi resztek taśm, które spadły ze stołu montażowego dwadzieścia lat temu i nie próbował ich ożenić frajerom, jako zupełnie nową muzykę, tylko po prostu siadł i nagrał nową płytę. A że mu nie wyszło? Trudno – płyty nie cuda, nie każda się uda – że tak sparafrazuję Sztaudyngera.
Traktuję to jako wypadek przy pracy i czekam na następny album.
A tak na koniec, na marginesie i przy okazji – jako jeden z gitarzystów wymieniany jest Steve Jones. Jeżeli to TEN Steve Jones, to historia zatoczyła bardzo ciekawe koło. Współproducentem „Never Mind The Bollocks” był Chris Thomas, który wcześniej pracował z Roxy Music. Pistolsi przyjęli go bardzo wrogo, a Rotten nazwał „pierdolonym hippisem”. Teraz, po prawie czterdziestu latach, Steve Jones gra na płycie tego, który wtedy był dla niego ucieleśnieniem wszystkiego co najgorsze w muzyce.
Aha, „Avonmore” to też nazwa firmy spożywczej.