Dokształt koncertowy - nieregularnik wakacyjny.
Odcinek siódmy.
- O czym piszesz? – Agnieszka zaglądnęła mi przez ramię.
- O „Saturnight” Cata Stevensa.
- A dlaczego nie o DVD „Majicat Tour”? Przecież od zawsze głosisz wyższość muzyki z obrazkami nad zwykłą płytą audio.
- Bo chcę się pochwalić. „Satrunight” to rzecz rzadka, wydana tylko w Japonii.
- Ale przecież my nie mamy „Saturnight” w oryginale, tylko niemieckiego pirata „Bitterblue” – znacząco wskazała na granatową okładkę płyty leżącej przede mną.
- Oj tam, oj tam! Muzyka ta sama, a pewnie ten pirat jest pewnie równie rzadki jak samo „Saturnight”. Poza tym chciałem zaszpanować białym krukiem a ty wszystko popsułaś.
Tak, „Bitterblue” to to samo co „Saturnight” – tylko wydane w Niemczech (chyba). Czy to na pewno pirat, czy nie – trudno mi to orzec, wygląda legalnie, może to nie pirat, tylko takie trochę nieoficjalne wydanie? Oryginalnie „Saturnight” ukazał się tylko w Japonii pod koniec 1974 i była to płyta – suport dla UNICEFu. A w wersji na CD do tej pory oficjalnie się nie ukazała. Ale pewnie jeszcze nic straconego. Nagrania, które na niej się znalazły również pochodziły z jednego z japońskich koncertów, który odbył się w Tokio, w Sunplaza Hall, 22go czerwca 1974 roku.
Stevens w tym czasie był u szczytu swojej popularności i u szczytu swojej formy artystycznej – cała seria znakomitych płyt z lat 1970-73 zwieńczona „Foreignerem”, a „Buddha and the Chocolate Box” z 1974 też wcale nie od macochy.
Zazwyczaj album koncertowy ma charakter przekrojowy, zresztą zwykle same koncerty też mają taki charakter. A „Saturnight” nie jest do końca taki – nie ma tu ani jednego utworu z wspomnianego „Foreignera”, który jest dość powszechnie uważany za największe dzieło Stevensa i nie ma też „Morning Has Broken” czyli największego przeboju Stevensa. Czy można powiedzieć, że czegoś zabrakło? Ja bym się nie czepiał. Zawsze jest jeszcze „Majicat Tour”. Za to niewątpliwą zaletą „Staturnight” jest to, że wszystkie nagrania pochodzą z jednego koncertu, co lepiej oddaje atmosferę takich występów, niż koncertowy składak. Co do samych wykonań – cóż, to są piosenki, tu za dużo nie da się pokombinować, bo można się zakombinować. Gdzieś tam trochę aranżacje, na przykład z bardziej akustycznych na bardziej elektryczne i odwrotnie, ewentualnie gdzieś wcisnąć jakąś solówkę i tyle. A i tak wszystko zależy od samego piosenkarza. Stevens odgrywa główną rolę na scenie i na nim cały show się opiera. Słychać, że wtedy był w bardzo dobrej formie – kiedy trzeba – ekspresyjny, kiedy trzeba – liryczny. I tylko dzięki niemu, jego charyzmie, te utwory na żywo jeszcze zyskują – to kwestia interpretacji, zagrania ich, ale w znaczeniu, powiedzmy, aktorskim. Chyba wszystkie wypadają lepiej niż na płytach studyjnych, a chyba najlepiej "Where Do the Children Play?", „Another Saturday Night” i „Hard Headed Woman”. Ale przepięknie wypadł też „King of Trees”, „Lady d’Arbanville” też jak zwykle zachwyca. Może jedynie ogrywany do bólu we wszelkich możliwych stacjach radiowych „Wild World” już jakoś mniej.
To jeden z najlepszych takich wykonawców w owych czasach. Ten jego charakterystyczny, bardzo emocjonalny, „szarpany” sposób śpiewania, podobnie charakterystyczna melodyka kompozycji, niewątpliwie gdzieś tam „zaczepiona” o grecką tradycję muzyczną – było to coś niepowtarzalnego, a do tego potrafił pisać świetne, szybko wpadające w ucho, ale bardzo niebanalne piosenki. W kategorii singer-songwriter w tym czasie wielkiej konkurencji nie miał. A i dalej pozostaje jednym z bardziej oryginalnych wykonawców, bo jako Yusuf zdążył wydać już dwie zaskakująco dobre płyty i nawet koncertuje. Młodszy od Stonesów, młodszy od Dylana, Cohena – jeśli mu zdrowie dopisze, to mamy szansę jeszcze ucieszyć się z nowej muzyki Stevena Demetre Georgiou, najbardziej znanego jako Cat Stevens, ale i też jako Yusuf. Nazwisko się zmieniło, ale muzyka pozostała taka sama. Na szczęście.