Cześć, to ja, Tośka.
Jest nowa płyta Stonesów, to mus o niej napisać. A na mojego tzw. pana nie ma co liczyć. Poniekąd jest usprawiedliwiony, bo mamy przeprowadzkę i to głównie zajmuje czas mojemu państwu. A pan przeprowadza płyty. Nawet nieźle mu idzie, po trzech dniach wożenia jest już przy literze C.
Z „Hackney Diamonds” cieszyłam się kilka razy. Po raz pierwszy kiedy ukazał się singiel „Angry”, bo wiedziałam, że już niedługo będzie już więcej muzyki. Po trzecie, że już mogę tego słuchać. Ale najbardziej cieszyłam się po drugie – kiedy się ukazała i pan ją zapuścił. Nie obchodziło mnie co na niej było, ale pan wreszcie przestał słuchać podkastów piłkarskich i niezliczonych wersji „Wichita Lineman” Jimmy Webba, wynajdywanych w najgłębszych czeluściach internetów. Świetny numer, ale ileż można. Dla porządku dodam, że najlepiej to zagrali R.E.M. i Colin Hay. Wracając do merituma – jak na Stonesów jest średnio, czyli nagrali kilka płyt gorszych, ale sporo lepszych. A że Stonesi zawsze trzymali przynajmniej jakiś poziom, to taki średni poziom znaczy, że jest dobrze. A biorąc pod uwagę standardy ogólnej ludożerki – jest bardzo dobrze. Co ciekawe zgadzamy się panem w ocenie tej płyty i podobnie nam ta ocena ewoluowała. Od fajnie, ale nieco nierówno, do płyta spoko, daje radę nawet jak na Stonesów. No trudno, żeby nie dawała. Czasu mieli od groma, bo „A Bigger Bang”, czyli ostatnia z materiałem autorskim i premierowym wyszła osiemnaście lat temu! To najdłuższa przerwa w działalności wydawniczej tej kapeli. Wcześniej trzy, cztery lata, maks sześć i następny krążek. Teraz osiemnaście. Czy to jest ich ostatnia płyta? Ponoć nie, bo nagrali sporo materiału, do wykorzystania później. Ale czy to nie była ich ostatnia sesja nagraniowa? Tu już jednoznacznych odpowiedzi na pewno nie ma.
A co jest na płycie – mamy na niej typowe dla Stonesów szwarc, mydło i powidło. Kilka mocniejszych rockowych numerów, kilka rockowych piosenek, jakieś ballady, ocierające się o folk, country, jakiś blues. No i „Sweet sounds of Heaven” jako nowe „Gimme Shelter”. Myślę, ze wielkiej przesady w tym stwierdzeniu nie ma, bo to numer wyborny, a finałowa wokalna koda – chyba nawet improwizowana – naprawdę wgniata w fotel. Lady Gaga to jednak znakomita wokalistka. Zresztą byle kto nie nagrywałby płyt z Tony Bennetem. Zresztą warto zwrócić uwagę jak się tak płyta kończy – epicki, niesamowity „Sweet Sounds of Heaven”, a potem, tak na wyciszenie, akustyczny blues. Inaczej nie mogłoby się to kończyć. „Sweet Sounds…” zostawiałby nas na takim diapazonie, męcząco wysokim. A spokojny blues Muddy Watersa łagodnie ten album zamyka. Poza tym Stonesi nie zawsze brzmią jak Stonesi. "Bite My Head Off" to T.Rex z Jaggerem na wokalu i Sir Maccą na przesterowanym basie. co by nie powiedzieć – ładnie wymiatają. „Whole Wide World” trochę przypomina ZZ Top. Co ciekawe tutaj pobrzmiewają takie rozliczeniowe i nostalgiczne nuty – Jagger chodzi po Londynie i szuka obrazów swojej młodości w rozbitych lustrach. No bo nie da się ukryć, że więcej za Stonesami, niż przed nimi. Oni chyba też to czują. Wujek Keef też taki melancholijny. Ale założę się o torbę chrupek, że nad jego wokalem w „Tell Me Straight” musiano mocno popracować, bo prawie nie fałszuje! Razem wszystkiego tak nieco ponad trzy kwadranse, czyli szkolna godzina z ogonkiem muzyki – taki winylowy standard czasowy. Jeszcze jedna rzecz nie pasuje do Stonesów – perkusja. Steve Jones łupie mocno, dokładnie równo, ale brakuje mu tego specyficznego feelingu Wattsa. Charlie był niepodrabialny i teraz jak go nie ma, słychać, co i muzycznie znaczył dla zespołu. Amen.
Pozdrowienia. Keep Rockin’!
Tośka
Trudno się z Kudłatym nie zgodzić – dostaliśmy płytę może nie wybitną, ale na pewno bez słabych punktów, przypominającą te z drugiej połowy lat siedemdziesiątych, czy początku osiemdziesiątych – „Black & Blue”, „Some Girls”, czy Tattoo You”. Oczywiście poziomem nie – raczej charakterem. A propos braku Wattsa – to może dlatego momentami miałem wrażenie, że to solowy album Jaggera?