Była sobie kiedyś mała dziewczynka, która bardzo lubiła tańczyć i śpiewać, a do tego nawet pisała piosenki. Mieszkała w małym domku z tatusiem, mamusia i braciszkami. Tatuś był doktorem, ale też lubił grać i śpiewać. Kiedy był młody, to napisał piosenkę, sprzedał, a za to co zarobił, kupił mamie dziewczynki pierścionek zaręczynowy (to było jeszcze w czasach kiedy małej dziewczynki, a nawet jej braciszków na świecie nie było). Małą dziewczynką, jak była już nieco większą małą dziewczynką, zainteresował się ktoś, kogo można byłoby nazwać księciem z bajki. Ale nie zainteresował się on małą dziewczynką w ten sposób, w jaki to sobie wszyscy teraz wyobrażają. Ten książę dostał taśmę z piosenkami małej dziewczynki i bardzo mu się spodobały. I pojechał do małej dziewczynki, bo chciał zobaczyć kto ona jest. Co prawda nie na wspaniałym rumaku, tylko pewnie niezłą bryką, nie nosił lśniącej zbroi, tylko jeansy i t-shirt, bez miecza, którego pewnie i nie miał, zamiast niego używał Fendera Stratocaster, bo to nie do końca był książę, tylko David Gilmour , gitarzysta Pink Floyd. I dzięki niemu Kaśka podpisała kontrakt z EMI.
Ponieważ panna Bush była jeszcze wtedy mocno nieletnia, EMI rozsądnie wsadziło ją do „zamrażarki” – czyli miała dalej się uczyć, szlifować talent, dokształcać się tanecznie, a debiut odłożono do czasu osiągnięcia przez Kaśkę pełnoletniości.
Chociaż artystka miała już sporo materiału przygotowanego na debiutancka płytę, prace nad nią trwały bardzo długo – z przerwami dwa lata. Szefowie EMI doskonale wiedzieli, że mają w zanadrzu niezłą bombę, bo już wstępne ruchy promocyjne - rozesłanie taśm z kilkoma utworami wybranym ludziom mediów, spotkały się entuzjastycznymi reakcjami. Ale już wtedy okazało się, że panna Bush ma własne zdanie co do swojej kariery i potrafi się bardzo uprzeć. Wytwórnia przeznaczyła na pierwszego singla piosenkę "The Man with the Child in His Eyes”. Kaśka miała inną koncepcję – uważała, że „Wichrowe Wzgórza” będą się lepiej nadawały. Przeforsowała to i okazało się, że miała rację – singiel z tym nagraniem, nagrany przez początkującą nastolatką, wydany na początku stycznia 1978, dotarł na sam szczyt brytyjskiej listy przebojów. Poza tym francuskiej, włoskiej, belgijskiej i australijskiej. A potem było już z górki.
Skutecznie holowany przez przebojowego singla, album „The Kick Inside” spokojnie dotarł do pierwszej trójki i sprzedał się w samej Wielkiej Brytanii w platynowym nakładzie. A new star is born.
Mimo takiego sukcesu „The Kick Inside” wcale nie było płytą, która wyznaczałaby nowe muzyczne trendy. Był to album pod bardzo wieloma względami bardzo konwencjonalny. Coś takiego nazywam parsonsowską szkołą nagrywania pop-rocka. Wystarczy porównać sobie wydane mniej więcej w tym czasie płyty Ala Stewarta, Johna Milesa, oczywiście Alan Parsons Project, a też i na przykład Eltona Johna – wszystkie mają jakiś wspólny mianownik, nie tylko taki, że wiele z nich produkował sam Parsons i często gęsto jego współpracownicy udzielali się przy tych przedsięwzięciach – był wtedy taki charakterystyczny sposób nagrywania takiej muzyki – bogato, wystawnie, rozbudowane aranżacje, wspomaganie się orkiestrą. „The Kick Inside” doskonale się wpasowało w ten styl i jest nieodrodnym muzycznym dzieckiem tamtych czasów. EMI też pewnie niespecjalnie zależało na muzycznych eksperymentach, woleli towar sprawdzony i bezpieczny. W tym przypadku wartością dodaną była sama Kaśka – jej absolutnie niepowtarzalny głos, jej muzyka.
„The Kick Inside” - jak na debiutantkę – płyta bardzo dojrzała. Tym bardziej, że ta debiutantka była jeszcze nastolatką, a do tego wiele z tych utworów powstało kilka lat wcześniej, kiedy panna Bush miała 15-16, a nawet 13 lat! Na pewno to nie tylko „Wuthering Heights”, chociaż po wiek wieków ta piosenka pozostanie znakiem rozpoznawczym Kate Bush i jej największym przebojem i reszta mimo wszystko jest w jego cieniu. Ale to nie są wcale żadne wypełniacze, to też znakomite utwory – na początek „Moving” ze „śpiewem” wielorybów, potem „The Saxophone Song”, „Strenge Phenomena”, w zasadzie mogę wymienić całą płytę, albo przynajmniej jeszcze moje ulubione: „Oh to Be In Love”, "L'Amour Looks Something Like You", „Feel It” (podoba mi się tekst…), czy „Them Heavy People”. W zasadzie większość to „normalne” piosenki utrzymane w średnich tempach, do tego kilka ballad i raptem jeden nieco dynamiczniejszy numer – „James And The Ciold Gun” – opowieść o dziewczynie, której chłopak jest na bakier z prawem, znika na całe tygodnie, a ona się o niego boi. W wersji studyjnej zbrodniczo wyciszono finałową solówkę gitarową, a w całej okazałości można ją usłyszeć (i zobaczyć) na „Live at The Hammersmith Odeon”. Ten cudzysłów przy słowie „normalne” musi się pojawić, bo mimo dość konserwatywnych aranżacji i takiej produkcji, muzyka Kate Bush była czymś niesamowicie oryginalnym – jej piosenki, jej absolutnie niepowtarzalny głos i sposób śpiewania – tego wcześniej nie było (i później też nie). Od początku było wiadomo, że mamy do czynienia z artystką wyjątkową, której związki z naszym światem nie są do końca bardzo ścisłe. Sama Kaśka broniła się przed tymi opiniami, twierdząc, że jej piosenki wcale nie są dziwaczne (dokładnie „sophisticated”). Ale my, fani i tak wiemy swoje. Dla nas, fanów, ta pani jest istotą nieco bajkową, która przez przypadek zaglądnęła na Ziemię. Przynajmniej dla mnie trzy pierwsze płyty mają klimat jak z „Alicji w Krainie Czarów”, a jest to dość mocno zakręcona opowieść. Z drugiej strony mało jest artystek, które potrafią swoją karierę prowadzić z tak żelazną konsekwencją, z pełną świadomością tego, co się chce, nie zważając na żadne naciski. EMI szybko się przekonało, że będzie tak, jak chce panna Bush, albo nie będzie wcale. I że panna Bush zawsze ma rację. Zawsze.
Niewątpliwie początek kariery jednej z najciekawszych artystek współczesnej sceny muzycznej był bardzo udany i efektowny. Jednak czas pokazał, że to był dopiero początek…
W moim prywatnym rankingu płyta numer trzy – po „The Dreaming” i „The Sensual World”.