Piątek. Koniec tygodnia. There is business as very lazy usual in redakcja artrocka. Skacowany Naczelny śpi w swoim gabinecie, a jego chrapanie dobiega przez niedomknięte drzwi. Kolega Strzyżu czyści swój biały garnitur (taki, jaki miał John Travolta w „Gorączce Sobotniej Nocy”, ciemną koszulę z wykładanym kołnierzykiem też ma) przed kolejną piątkową dyskoteką. Kolega Kamil i jeszcze jeden młody ścigają się na mopach – skądinąd był to niezły pomysł, żeby ich zatrudnić, przynajmniej jest komu redakcję sprzątać. A ja na Youtubie oglądam pudel - metalowe teledyski. Czas też dostosował się do ogólnie panującej atmosfery bezruchu i wlecze się w tempie stu sekund na minutę.
Nagle zawył telefon, a w gabinecie szefa rozległ się najpierw głuchy łomot, a potem swojskie „ojż, kurwa” – to nagle obudzony Naczelny spadł z krzesła. Podniosłem słuchawkę, ale wycie nie ustało – to podekscytowany kolega Walczak dzwonił z Londynu i darł się wniebogłosy, że Hackett, że urodziny, że strona i w ogóle. Szybko przełączyłem go na szefa – niech się dogadują. Kiedy skończyli, odbyła się krótka, nadzwyczaj sprawnie przeprowadzona narada wojenna. Każdy dostał przydział zadań, z którymi miał się do niedzieli uporać. Mnie standardowo trafiła się okolicznościowa recenzja. No problem. W domu na półce w równym rządku stoi pokaźny kawałek dyskografii tego pan – brać, wybierać, przebierać. Gdybym miał trochę więcej czasu, to pewnie zająłbym się boksem „Live Archive 70,80,90’s”, bo to wydawnictwo przezacne. Jednak, że zawiera około pięciu godzin muzyki, wybrałem coś łatwiejszego do szybszego ogarnięcia.
„Please Don’t Touch” było drugą płytą solową Hacketta, a zarazem pierwszą, którą nagrał po odejściu z Genesis. Nieco ponad dwa lata wcześniej, pod koniec 1975 roku debiutował ciepło przyjętym przez publiczność i krytykę krążkiem „Voyage of The Acolyte”, który stylistycznie niezbyt odbiegał od muzyki macierzystej firmy. Inaczej sprawa się miała z „Please Don’t Touch”. Charakterystyczna gitara, którą znali wszyscy fani, pozostała, ale muzyka była już trochę inna. Popatrzmy na skład – połowa to Jankesi, do tego Havens, Crawford, czy nawet i Thompson – spoza progresywnej branży. Musiało mieć to przełożenie na samą muzykę i miało, bo to najbardziej amerykańska płyta Hacketta (w zasadzie jedyna taka, nie licząc GTR).
„Narnia” jest mocnym wejściem - dynamiczny numer, w którym Steve Walsh z Kansas daje głos jak trzeba. Miała poważne szanse zostać sporym hitem w USA, bo radiowi DJ-e grali to namiętnie, jednak nie mogło ukazać się na singlu z przyczyn kontraktowo-prawnych. W przeciwieństwie do „Narnii”, "Carry on Up the Vicarage" jest na wskroś brytyjskie, tak jak twórczość Agathy Christie, której został poświęcony. Za to kolejny, „Racing In A” to AOR – taki klasyczny, amerykański AOR z najwyższej półki – świetny wokal (ponownie Walsh), chwytliwa melodia i doskonała aranżacja, pełna muzycznych smaczków, jak partia gitary akustycznej pod koniec utworu. Żeby nieco zmienić klimat mamy następnie śliczną instrumentalną miniaturę „Kim”. „Hoping Love Will Last” z wokalnym udziałem Randy Crawford zaczyna drugą stronę od wysokiego C. Jest to najlepiej zaśpiewany utwór na całym „Please Don’t Touch”, a początek czwartej minuty po prostu wgniata w podłoże. Potem jest instrumentalna mini-suita "Land of a Thousand Autumns"/"Please Don't Touch"/"The Voice of Necam" – tak to chyba można nazwać, bo te utwory nie tylko są ze sobą połączone, ale łączą się też i muzycznie. Zresztą cała druga strona połączona jest w jedną całość, od „Hoping…” do „Icarus Ascending”. Ten ostatni to taki typowy finał dla takiej płyty – podniosły, dostojny, chociaż nie aż tak typowy. Na wokalu udziela się tam Richie Havens (jak też i w „How Can I?”), a jego głos, sposób śpiewania powoduje, że te dwa utwory są jakby obok. I właśnie takie zróżnicowanie stylistyczne i muzyczne to swego rodzaju „znak firmowy” „Please Don’t Touch”. Może być to i zaletą i wadą – wadą, niektórzy mogą go uznać za zbyt eklektyczny. Z drugiej strony różnorodność materii muzycznej jest najlepszym sposobem na zapobieżenie monotonii, a w tym przypadku jednak cały czas słyszymy, że jest to płyta Hacketta, nawet w tej soulowej balladzie „Hoping Love will Last” – zawsze znajdzie się miejsce dla jego charakterystycznej gitary, dla jego charakterystycznej melodyki.
Pamiętam, że pierwszy raz słuchałem tego w Wieczorze Płytowym, jeszcze gdzieś w połowie lat osiemdziesiątych i chyba nawet nie w całości, bo czasu na całą płytę zabrakło. Wtedy jakoś mi się nie spodobała. Wydawało mi się, że jest trochę chaotyczna i niespójna. Zresztą wtedy w ogóle za Hackettem nie bardzo przepadałem. Drugie podjecie zrobiłem jakieś dziesięć lat później i też nie byłem szczególnie zachwycony. Jednak już kilka utworów mi się spodobało, dlatego zrobiłem kolejne podejście i ono zadecydowało, żeby to jednak sobie przerżnąć na CDRa. A od dobrych paru lat mam remajstera.
Myślę, że i amerykańskie wpływy, i muzycy spoza prog-rocka bardzo tu pomogli – żadna z płyt Hacketta nie jest tak dobrze zaśpiewana i na żadnej innej nie ma tak dobrych piosenek, takich zwykłych piosenek. Żadna inna nie jest tak „gęsta” i skondensowana muzycznie, konkretna, zwięzła – zupełnie bez takich fragmentów o niczym, które czasami artyście się zdarzały. Przez cały czas coś się dzieje, przez cały czas trzyma w napięciu. Moim zdaniem to bardzo udany album.
Happy Birthday Steve!