„Voices In The Sky” – Historia The Moody Blues płytami pisana.
Za tę płytę solidnie dostałem po łbie od Tomka Beksińskiego. Bo to było tak: Ja ją pierwszy usłyszałem w Trójce i poinformowałem Redaktora, że jest i jest fajna, oraz dołożyłem do tego kilka dużych słów. Tomek pospiesznie ją nabył przy okazji najbliższej giełdy w Hybrydach, w drodze do domu przerobił teksty, które mu się bardzo spodobały i pełen wiary, nadziei, do tego „poszczuty“ przeze mnie, spodziewając się bógwico odpalił krążek i... nie będę dokładnie cytował co przekazał mi na gorąco na temat „Sur La Mer“, bo to się jednak do druku nie nadaje. Oczywiście też mi się dostało za to, że poniósł mnie zbytni entuzjazm. Konkluzja była taka, że jest kilka fajnych utworów, ale kilka. „Breaking Point“ zaczyna się ślicznie, ale gdzieś pod koniec drugiej minuty wchodzi ta cholerna elektroniczna perkusja i to jest po prostu koszmar. „Miracle“ to koszmar w całości, a tą charakterystyczną gitarę słyszymy dopiero pod koniec ostatniego utworu, czyli „Deep”, który faktycznie jest bardzo ładny. A w ogóle przezwał to „Sur la Merde“.
Broniłem się oskarżeniami o spowodowanie wtopienia kasy, argumentując, że mi się podobała. A poza tym przecież i tak nowa płytę The Moodies by kupił, no nie? Przyznał, że by kupił. Co w jakiś sposób zamknęło finansowy wątek dyskusji. Ale to „Sur La Mer“ jeszcze mi nie raz wypominał.
Nie wiem skąd bierze się mój tak pozytywny stosunek do tego krążka. Może dlatego, że po „The Other Side of Life“ był to promyczek nadziei na lepszą przyszłość zespołu? Może dlatego, że wtedy była wiosna, ładna pogoda? Jednak przy całej mojej sympatii do „Sur La Mer“, nie da się jej obronić jako całości. „Miracle“ to jakaś groza, rąbanka „Here Comes A Weekend“ - następna, „River of Endless Love" - niewiele lepsze, „Braeking Point“ ma w gruncie rzeczy całkiem ładną melodię, ale na siłę przerobiono ten numer na jakieś koszmarne disco, co praktycznie go zamordowało. Pozostaje to drugie pół płyty, znacznie bardziej udane - ładne ballady „Want to Be with You“ (bardzo ładna - kiedyś mi pomogła w życiu), „Love Is on The Run“ i „No More Lies“, fajna piosenka „Vintage Wine“, trochę w stylu „Lovely to See You” i trochę mniej fajna, za to bardziej znana „I Know you Out There Somewhere“. No i „Deep“ - jedyny utwór z tej płyty, o którym możemy powiedzieć, że za właśnie takie piosenki The Moodies kochamy najbardziej. Można powiedzieć, że w stosunku do „The Other Side of Life“ postęp, ale tak w ogóle, na tle innych, dotychczasowych produkcji grupy płytka taka sobie, najwyżej pół na pół.
Jeśli dobrze przyjrzeć się okładce, to „Sur la Mer“ nagrywane było w składzie czteroosobowym, Ray Thomas w ogóle nie gra na tej płycie, chociaż cały czas pozostawał członkiem zespołu i jego fotka z lat dziecięcych trafiła razem z innymi podobiznami nieletnich The Moodies na okładkę płyty. Jaki był powód tej absencji? Prawdopodobnie dlatego, że zespół ostro skręcał w stronę omalże synth-popowego grania (ponoć tak ich nowa wytwórnia, Polydor „formatowała”), a jemu to zupełnie nie odpowiadało. Wcale mu się nie dziwię, bo to muzyk o nieco innej wrażliwości, a przecież wyraźnie słychać, że „Sur La Mere“ to najbardziej plastikowa i syntezatorowa płyta The Moody Blues.
Za tydzień pewien czytelnik dowie się, czy się doczekał na to, na co czekał.