Ćwiara minęła AD 1986.
Lubię pudli (chyba pudle – przyp. redakcji)(nie, pudli – rodzaj amerykańskich metalowców z lat osiemdziesiątych – przyp. mój)(Acha, tych. Śmiały coming out, gratulujemy odwagi – przyp. redakcji).
Lubię ich i już. Chociaż pudel metal, zwany też heavy aluminium, albo już później glam metalem to dość złożona sprawa. Pamiętam, że typowa recenzja płyty takiego wykonawcy zaczynała się od mniej lub bardziej niewybrednej nabijki na temat jego imidżu. Dopiero potem pojawiała się konkluzja, że co prawda wyglądają jak „ranyboskiekikut”(*), ale muzycznie – kurczę, tego słucha się bardzo fajnie.
Zgadza się, przeciętny pudel metalowiec zużywał więcej kosmetyków niż jego dziewczyna. A za dziurę ozonową nad USA odpowiada głównie znaczne zwiększone zużycie lakieru do włosów przez członków takowych bandów. Faktycznie, wrażenie wizualne były niezapomniane – umalowani jak małpy, wystrojeni jeszcze gorzej – koafiury, makijaże, botki, lamparcie legginsy, ćwieki – to było bardzo poważne wyzwanie rzucone estetyce. Tego historia muzyki nie widziała i chyba już widzieć nie będzie. Może trochę szkoda, bo towarzystwo było bardzo malownicze, a i pośmiać się z kogo było. Co ciekawe, dwa bardzo zasłużone dla współczesnego ambitniejszego metalu bandy mają za sobą pudel-metalową przeszłość(**).
Zawsze mówiłem, że ich się znacznie lepiej słucha, niż ogląda. A co było słychać? Często bardzo fajne rzeczy. Praktycznie każda taka kapela, która zaznała smaku sławy (czyli opchnęła „sztuki” w ilości koło miliona egzemplarzy – oczywiście pojedynczej płyty) coś sobą jednak reprezentowała – kilka efektownych rockowych przebojów, ciekawe ballady, takie „pod zapalniczki”. I zawsze takie bandy przebijały się dzięki muzyce, a nie dlatego, że ładnie wyglądali.
Cinderella nie była typowym przedstawicielem pudłowatych. Z imidżu – jak najbardziej, ale w ich muzyce było dużo odniesień do rock’n’rolla, tradycyjnego rocka i hard rocka z lat siedemdziesiątych (AC/DC, The Rolling Stones, Aerosmith), nawet do bluesa. W „Shake Me” słyszymy organy, które wówczas nie były instrumentem powszechnie wykorzystywanym. Jak na lata osiemdziesiąte produkcja też była dosyć tradycyjna, nikt nie usiłował na siłę „unowocześnić” brzmienia grupy poprzez pchanie do tego jakiejś elektroniki.
Debiutowali w 1986 roku płytą „Night Songs”, która okazała się największym jak do tamtej pory sukcesem… Jona Bon Jovi. On ten zespół wynalazł, załatwił im kontrakt, zadbał o płytę, promocję i tym podobne. Za to zatrzymał większość część zysków z płyty. A „Night Songs” sprzedało się w nakładzie takim, o jakim Bon Jovi mogło wtedy jedynie pomarzyć.
Gdyby ktoś kiedyś przypadkiem natknął się w sklepie na „Night Songs”, to pewnie na widok okładki tego krążka ucieknie z głośnym krzykiem. Na tle jakiegoś zakazanego zaułka, czterech mocno umalowanych, nieortodoksyjnie ubranych ciziów, z takimiż fryzurami. Do tego różowy napis Cinderella. Może być coś koszmarniejszego? Może. Tylko trzeba byłoby dość długo tego szukać. A i sama nazwa Cinderella – czyli kopciuszek. Też kuźwa, fajne. To prawie tak, jakby death-metalowców nazwać Puszek Okruszek. Ale przynajmniej proweniencja tej nazwy jest trochę poważniejsza – nie wzięto jej z bajki dla dzieci, tylko z nieco „podkasanej” komedii muzycznej z lat siedemdziesiątych (a nie filmu porno, jak to kiedyś w pewnym polskim periodyku muzycznym napisano).
Dobrze, przejdźmy do najważniejszego, czyli muzyki. Jak już wcześniej wspomniałem, była to kapela, która bardziej niż przeciętny glam metalowy band sięgała do rockowej tradycji, a bluesowy feeling nigdy nie był im obcy. Poza tym – jak chcesz sprzedać – musisz mieć przeboje. W tym wypadku rockowe przeboje. A przebój rockowy od zwykłego przeboju różni się tym, że musi być jeszcze rockowy – musi mieć odpowiednio chwytliwy riff, szybko wpadającą w ucho melodie i refren do zaśpiewania z publicznością. To już wyższa szkoła jazdy, wcale nie tak łatwo coś takiego sklecić, a rockowymi przebojami są prawie wszystkie rockowe klasyki, jak na przykład „Satisfaction” Stonesów. I Kopciuchy takie mieli – „Shake Me”, „Nobody’s Fool”, „Night Songs”, oraz kilka potencjalnych. Największą furorę zrobiły „Shake Me” („You Shook Me All Night Long” Piorunów się kłania) i ballada “Nobody’s Fool”. Sposób zestawienia tego albumu też jest na wskroś amerykański – najlepsze numery na początek i koniec, w środku takie mniej porywające. Pierwsze trzy prezentują cała skalę możliwości grupy – „Night Songs” jest zaskakująco ciężkie, wolne, nieco niesamowite (zaczyna się od bicia dzwonu i szumu wichru) – chyba nawet bardziej ortodoksyjnie metale podpisaliby się pod czymś takim; „Shake Me” to rockowy przebój, a „Nobody’s Fool” to ballada – niezła, ale znam lepsze. Taki układ piosenek ma także podłoże promocyjne. Amerykańscy DJ-e słuchają pierwszych trzech numerów z danego albumu – jeśli zaskoczy – płyta zostaje na talerzu, jeśli nie – ląduje w koszu. Myślę, że „Nigh Songs” raczej w koszu nie lądowało. Poza tym oprócz tej trójcy, znalazło się na niej jeszcze kilka bardzo dobrych utworów – soczyste, nieco zbluesiałe rockery „Push, Push” i „Back Home Again”, może mniej bluesowy, ale równie soczysty „Nothin’ for Nothin’”. „Hell on Wheels” prezentuje się całkiem nieźle, a pozostałe również wiele poziomem od czołówki nie odstają.
W zasadzie pudla z muzyki Cinderella pozbyła się już po pierwszej płycie, bo na następnych w coraz większym stopniu do głosu doszła rockowa tradycja, a na „Heartbreak Station” tradycja amerykańska, z country, blue-grass i tym podobnymi. Nawet przy tej okazji porzucili kolorowe szatki na rzecz „uczciwych” jeansow i skórzanych kurtek. W 1994 roku ukazała się ostatnia jak do tej pory studyjna płyta Kopciuchów – „Still Climbin’”. Recenzje miała marne, chociaż była zupełnie przyzwoita. Sprzedawała się też znośnie, ale dużo gorzej od poprzednich. Mniej więcej od połowy lat dziewięćdziesiątych aktywność grupy ograniczała się tylko do koncertowania, a i to nie zawsze, bo siłowo śpiewający Tom Keifer co rusz miał problemy z gardłem, kończące się zwykle pod nożem laryngologa. Na razie dalej koncertują, najczęściej w towarzystwie podobnych sobie rockowych „przeżytków” z lat osiemdziesiątych. Ich obecną formę nieźle przedstawia koncertowy album „Live at Mohegan Sun”.
(*) – okrzyk sprawozdawcy z meczu rewanżowego Lecha Poznań z Udinese, kiedy Marcin Kikut w samej końcówce spotkania nie wykorzystał stuprocentowej stuprocentówki. A byłoby 2:2 i dogrywka…
(**) - Mianowicie Queensryche i Dream Theater. Kto nie wierzy, niech sięgnie do wkładki płyty „Rage for Order” tych pierwszych i poszuka jak najstarszych clipów tych drugich. Prawdę mówiąc wczesne Celtic Frost wyglądało nie lepiej.