Doogie White funkcjonuje na scenie hard’n’heavy już prawie trzydzieści lat, ale ja go kojarzę przede wszystkim z Rainbow, gdzie dobrze wypadł na niedobrej płycie „Stranger in Us All”. No i oczywiście z najnowszej edycji Michael Schenker Group.
Naczelny bardzo mocno mi zachwalał najnowszy krążek tego wokalisty nagrany z jego chyba pierwszą poważniejszą grupą – La Paz. Właściwie na siłę wciskał – jakie to dobre, fajne i w ogóle. Okej – umówmy się – Naczelny na muzyce się nie zna. Ja ponoć też – jak twierdzi pewien sztygar, kibic Ruchu Chorzów. No ale trzeba pamiętać o tym, że Redaktor Naczelny nie jest od znania się na muzyce – on musi tylko wiedzieć, gdzie są jego redaktorzy. Ale oddajmy sprawiedliwość Naczowi – jednak coś tam wie. Ostatnio wynalazł tych Francuzów z M83, poza tym na własną płytę Cave, obiekt zazdrości połowy redakcji, a co do Doogiego też miał rację. „Ja ci mówię, klasyczny , fajny hard-rock. Posłuchaj!” – tak zachęcał. I jest dokładnie tak jak mówił. Właściwie na tym można skończyć recenzję. Jednak ponieważ wierszówka piechotą nie chodzi, a trzeba zarobić na wakacje…
Ta płyta zapowiada się inaczej, niż w ogóle jest. Dwa pierwsze utwory to klasyczny hard-rock a’la Dio, czyli z rozmachem, patetycznie i orkiestrowo zaaranżowane klawisze, ale to tylko dla zmylenia przeciwnika. Potem mamy przegląd hard-rockowych różności, od dość ciężkiego grania, do rzeczy podchodzących nawet pod pudel, czy AOR (np. „Sweet Little Mistread”). Podchodzących, bo Doogie i jego La Paz pewniej granicy nie przekraczają. Już przy „Old Habits Die Hard” zauważamy znaczącą redukcję ciężaru muzyki, bo taki lekko bluesowaty numer w stylu lżejszego Deep Purple. Następny buja jeszcze lepiej, bo trąby (chyba podrabiane) nadają mu nieco soulowy charakter. Jest też obowiązkowa ballada „Lonely Are The Brave” – tu słyszymy Gary Moore’a. Wisienką na torcie jest epik „Men of War”, trochę w kaszmirowych klimatach.
Z tego co napisałem wcześniej, może wydawać się, że ten album jest dość eklektyczną zbieraniną piosenek. I tak i nie. Eklektyczną, ale w obrębie gatunku. Raczej można nazwać to różnorodnością. Inna sprawa, że o Doogie White & La Paz raczej nie można powiedzieć, że mają swój własny, rozpoznawalny styl. Tyle, że ja właściwie nie wymagam od współczesnych hard-rockowców Bóg wie jakiej oryginalności. Ja po prostu chcę kilkudziesięciu minut melodyjnego łomotu w klasycznym stylu, a Doogie z zespołem mi to zapewnili. Trudno nazwać „The Light And The Dark” dziełem nadzwyczaj wybitnym, nawet bardzo dobrym. Najbardziej pasuje tu określenie fajne. Ma to swoją moc, są tu ciekawe kompozycje, a najważniejsze, że słucha się tego bardzo przyjemnie. Trochę wzdragam się przed postawieniem ośmiu gwiazdek, ale ta fajność skłania mnie do tego, żeby było ich jednak osiem, a nie siedem. Na pewno ten krążek podoba mi się bardziej niż ostatnie Black Sabbath, a nawet bardziej niż ostatnie Deep Purple, które naprawdę mi się podoba. Dlatego jednak osiem, chociaż z pewnymi zastrzeżeniami.