Rozpoczynające płytę pierdzące saksofony z miejsca zniechęciły mnie do poznania reszty. Ale se mogłem – Naczelny kazali zrecenzować, to musiałem dosłuchać do końca. Czy się opłacało? To trzeba przeczytać tekst poniżej, bo z oceny powyżej wiele się nie dowie.
Zresztą nie tylko te saksofony mnie zniechęciły. Już od razu, po pierwszych dźwiękach zorientowałem się, że mam do czynienia z kolejnym zespołem grającym „pod” Crimsonów 1973-74. Nosz ileż można? Przecież debiut Anekdoten to 1993 rok! Przez ten czas można było wymyślić coś nowego, albo chociaż coś to stare poprzerabiać co nieco. I nawet powiem, że jest to naśladownictwo naśladownictwa, bo to jest takie Crimson „through the eyes of Anekdoten”. Ale dalej są wykonawcy, którzy trzymają się wiernie tej koncepcji, jak pijany płotu, a przecież nawet na początku lat dziewięćdziesiątych trzeba było jej bronić. Jak to pisałem przy okazji trzeciej płyty Gosta Berlings Saga – taki owczy pęd. Dobrze, jednak cała masa zespołów opiera się na schematach muzycznych wypracowanych dziesiątki lat temu. Zgadza się – tylko są schematy i schematy. Trafiłem ostatnio na kilka zespołów grających wesołego hard-rocka modo eighties. Schematyczne? Jak diabli. Kręci? Jak najbardziej. Bo takie granie to pewien wzorzec, który bardzo ciężko zmodyfikować i bardzo ciężko wyjść poza jego ramy, żeby się nie przedobrzyć i się nie wywrócić. Pewnych rzeczy nie da rady zrobić inaczej – gacie zawsze wkłada się pod spodnie, a nie odwrotnie. A gdyby nawet, to głupio potem wygląda. Natomiast takie granie, jakie prezentuje Seven Impale ( i cały batalion podobnych grup) wcale nie wymaga tak ścisłego trzymania się konwencji, tu jest naprawdę dużo miejsca na własne pomysły.
Z drugiej strony na „City of The Sun” jest sporo naprawdę porządnej muzyki, tak od momentu, kiedy się już kończy to pierdzenie na saksofonach i wreszcie zaczyna grać cały zespół, czyli tak mniej więcej od trzeciej minuty „Oh, My Gravity!”. Dalej słucha się tego ze sporą przyjemnością. „Mamy dobre pomysły i nie zawahamy się ich użyć” – cały ten krążek też tak można podsumować, bo mimo braku oryginalności, muzycy w ramach konwencji poruszają się bardzo sprawnie i doskonale wiedzą, jak coś takiego ma wyglądać, żeby było dobre. Gdzie zwolnić, gdzie przyspieszyć, gdzie przykopać, gdzie przylirycznić. A finał „God Left Us for a Black-Dressed Woman” – potęga! Do tego od całkowitego popadnięcia w schematyzm broni też Seven Impale delikatna, ale dość wyraźna więź z Discipline. Niektóre nuty brzmią podobnie, podobnie też śpiewają wokaliści – mniej chodzi tu o sam głos, ale bardziej o sposób śpiewania. A grupa Parmentera ze swojego epigonizmu potrafiła zrobić cnotę, montując dzieło absolutne – album „Unfolded Like Staircase”. Co prawda akurat to Seven Impale raczej nie grozi.
Mam mieszane uczucia. Na pewno płyta na półkę, co w przypadku współczesnych produkcji prog-rockowych jest raczej wyjątkiem, niż regułą, ale nie widzę ich przyszłości w zbyt jasnych barwach. Następna płyta jeszcze może wyjść, jednak jeśli nie zaczną się rozglądać bystro wokoło, szukając inspiracji szerzej, nie tylko w karmazynowych okolicach, to tak od trzeciej płyty zaczną zjadać własny ogon.