Koniec komuny kojarzy mi się nie tylko z końcem komuny, ale też i z nowymi czasami muzycznymi w Polsce. Powiem szczerze, że miałem serdecznie dosyć naszej siermiężnej rockowej twórczości i od czasu rozpadu Republiki w 1985, oprócz solowych płyt Ciechowskiego, nie podobało mi się prawie nic, może trochę punkowo-rock’n’rollowych rzeczy. Tyle, że ten powiew nowego w polskiej muzyce pojawił się dla mnie nieco później niż upadek realnego socjalizmu, bo to już był 1990 rok, a ten powiew nazywał się Collage. Fragmenty „Baśni” usłyszałem w radiu, a całość przy okazji odwiedzin u Tomka Beksińskiego. Był on tym krążkiem szczerze zachwycony i oceniał go dużo wyżej niż ja. No ale zespołowi też dałem zarobić, nawet dwa razy – mojej ówczesnej damie kupiłem winyla, a sobie CD. A tak, bo to były takie czasy, że jeszcze wtedy ludzie posiadali więcej gramofonów, niż odtwarzaczy CD.
Ale ja nie o „Baśniach”, chociaż moim zdaniem, mimo wszystko jest to jedna z najważniejszych polskich płyt prog-rockowych III Rzeczpospolitej. To był tylko taki wstęp. Bo jeszcze ważniejsze było „Moonshine”. O ile „Baśnie” to płyta założycielska polskiego współczesnego prog-rocka, to „Moonshine” to pomnik polskiego współczesnego prog-rocka. Gdyby nie Collage i ich „Moonshine” nie wiem, jakby wyglądał dalszy rozwój tej muzyki w Polsce. Collage otworzyło zachodnie sceny dla innych naszych progmanów, i polskie suporty nie raz, nie dwa stawały się przekleństwem miejscowych headlinerów. To była przepustka do Europy. Nasza muzyka rockowa wreszcie nie różniła, się od tej z zachodu, była tak samo dobra. A w latach osiemdziesiątych i na początku dziewięćdziesiątych nasza manufaktura muzyczna była niesamowicie zacofana technologicznie. Od pierwszego dźwięku było wiadomo, że to powstało u nas – źle brzmiało, potem to pakowano na kawałek trzeszczącego plastiku z dziurą mniej więcej pośrodku i dalej coś takiego sprzedawano w sklepach w charakterze płyty. Pamiętam kiedy kupiłem sobie pierwszego zachodniego winyla – UK – „Night After Night” i puściłem po raz pierwszy na swoim gramofonie, to różnica była szalona. Ale mniejsza z tym. Collage udowodniło swoim „Moonshine”, że już do tej Europy skutecznie się dobijamy, przynajmniej muzycznie, przynajmniej na progresywnym poletku.
No ale nie powiem, że mi się ta płyta spodobała od razu. Na pewno oczekiwania miałem wielkie. Jednak kiedy po raz pierwszy usłyszałem jej fragmenty w Trójce, to pomyślałem – Co jest? Brzmi to tak, jakby spod wody nadawali. Tego się nie bardzo dawało słuchać – przynajmniej z radia. Byłem zdegustowany, bo uważałem, że zamordowano bardzo dobrą muzykę stołem mikserskim – przesadzono z pogłosem, perkusja jest mało dynamiczna, „rozmyta”, bas słabo słyszalny, wokal Amiriana cofnięty i przytłumiony, a powinien być bardziej wyeksponowany. Po jakimś czasie posłuchałem sobie tego i z płyty, wtedy okazało się, że w sumie nie jest tak źle. Mimo wszystko uważam, że produkcja nie jest najlepsza. I dlatego „Moonshine” musiał się sporo natrudzić, żeby przekonać mnie do siebie. No ale jakoś mu się to udało. W każdym razie remaster już w większości niweluje te mankamenty.
Jednak imponujący, równy rządek gwiazdek ponad recenzją wymagałby konkretniejszego wyjaśnienia, dlaczego tak obrodziły.
Bo to jest tak. Produkcja – produkcją, nie z takich opresji wychodziła prawdziwa muzyka. Warto zwrócić uwagę na to, jak ta płyta jest zestawiona. Między innymi są tu dwie piosenki – „Living in The Moonlight” i „War Is Over”. Mało powiedziane piosenki – to były duże przeboje, które na liście trojki plasowały się w czołówce zestawień. „Living…” to jedna z najpiękniejszych „pościelów” w historii polskiej muzyki rozrywkowej. Aż stworzona do kolacji we dwoje przy nastrojowym świetle i butelce czerwonego wina. Wiele osób ma związane z nią bardzo romantyczne wspomnienia. „War Is Over” – też ze świecą szukać takiego bezpretensjonalnego przeboju – ta folkowa koda na koniec jest znakomita. Poza tym świetnie się w płytę wpasowują – „Living In The Moonlight” to chwila oddechu po energetycznych „In Your Eyes” i „Heros Cry”, a „War Is Over” po prostu rozładowuje napięcie na koniec płyty. O tym, że mają niebanalne melodie i od razu wpadają w ucho, to już nawet nie mówię. Czego tak podkreślam znaczenie takich dwóch piosenek dla „Moonshine”? Bo pod pewnym względem ten album jest wzorcowy – oprócz dłuższych form, Kolaże skomponowali dwa numery w formacie czasowym „dla radia”, które faktycznie okazały się być dla radia i nagnały im sporo popularności. Tyle, że nie czuje się w tym robienia hita na siłę. Jest to takie naturalne, niewymuszone. A do tego wcale te utwory nie mają negatywnego wpływu na poziom artystyczny całej płyty (a kto tak uważa, to jest i głupi i głuchy). Zawsze ceniłem wykonawców progresywnych, którzy potrafili być uniwersalni, że oprócz dwudziestominutowych suit potrafili komponować też zwykłe fajne piosenki. Bo to jest duża sztuka. Jednak oczywiście oprócz tych piosenek, którym poświęciłem tyle miejsca jest jeszcze prawie godzina muzyki. Wspaniałej muzyki. Klawiszowy wstęp do „Heroes Cry” i charakterystyczny gitarowy motyw z „In Your Eyes” (druga minuta i trzydziesta czwarta sekunda) zapadają w pamięć od razu i na zawsze. Bardzo podobają mi się dialogi gitary i klawiszy – jak ten w finale „Heroes Cry”. Album można podzielić na dwie części po cztery utwory, a każda część jest jakby spuentowana jednym z tych przebojów. Cała ta muzyka jest bardzo pastelowa, zwiewna, taka bardzo romantyczna, chociaż jest to bez wątpienia uczciwy rock.
Z perspektywy lat wydaje się, że jednymi z pierwszych Polaków, którzy „weszli do Europy” byli właśnie muzycy Collage. W połowie lat dziewięćdziesiątych był to jeden z najciekawszych zespołów europejskiej sceny prog-rockowej. Na tle tych wszystkich sierot po Fish-Marillion wypadali naprawdę imponująco. I komu to przeszkadzało?