Jeszcze się “The RPWL Experience” dobrze nie zdążyło ukazać, a już dochodziły mnie głosy, że nie jest to płyta zbyt udana. Też nie spodziewałem się cudów i wielkich oczekiwań nie miałem. Chociażby dlatego, że poprzednia “World Through My Eyes” nie zrobiła na mnie zbyt dobrego wrażenia. Czegoś jej tam brakowało – takiego nieuchwytnego “czegoś” – klimatu, emocjonalnego zaangażowania, takiego jak na mojej ulubionej “Trying to Kiss The Sun”. Nie ukrywam, że kiedy biorę się za nowa płytę RPWL, to czekam, żeby było na niej jak na wspomnianym “Trying to Kiss The Sun”.
Jestem w stanie zgodzić się z tymi, którzy twierdzą, że nowy album RPWL na kolana nie powala. No nie powala. Tyle, że on do tego nie jest. A ja na nim znalazłem to “coś”, czego zawsze szukam na płytach tego niemieckiego bandu i w zupełności mi wystarczy, żeby ocenić “The RPWL Experience” jak najbardziej pozytywnie. Tak panowie – o to chodziło! Mordy Wy moje!
Może aż tak dobrze nie jest, jak na “Trying to Kiss The Sun”, ale chłopaki się bardzo starali i sporo ciekawej muzyki im wyszło. Trzeba też zauważyć, że RPWL stylistycznie nieco się zmienił. Wydaje się, że powoli wypływa na szerokie wody rockowego mainstreamu. Poradzi sobie? Czego nie. “Breathe in Breathe out” i “This Is not A Prog Song” idealnie na single pasują. A za ten drugi zespół ma u mnie po flaszce na głowę, albo po litrze soku jabłkowego. Brawo, gratulacje – tak trzymać. Wyraźnie mają zamiar wyrwać się z prog-rockowego grajdołka i dlatego pewnie taki prowokacyjny tytuł. I nie tylko tytuł, bo sam utwór jest nieco w stylu Soul Asylum z pamiętnej płyty “Grave Dancers Union” (niezapomniany “Runaway Train”) . I to też nie wszystko, bo “Choose What You Want To Look At” to coś w rodzaju Placebo. Pogonienie prog-rocka, chociaż częściowe, i otworzenie się na rozumianą szerzej muzykę rockową uważam za dobry pomysł. Tym razem RPWL zaproponowało bardziej urozmaicony, ciekawszy materiał. Na razie po kilku przesłuchaniach nie mogę przekonać się do “Where Can I Go”. Wspomniany “Choose...” - jeśli to Placebo , to dość pośledniego sortu, ale da się przetrzymać. Zaskakująco ciekawie wypadła mocno floydowska wersja utworu Boba Dylana “Masters of War” z gościnnym udziałem Davida Gilmoura. Co? Dave tam nie grał? A przysiągłbym, że to jednak on... Nieważne. Pomysł takiego, a nie innego wykonania, może być uznany za nieco kontrowersyjny, ale mnie się podoba. Na samym początku może nas zaskoczyć “Silenced”, a raczej pierwsze takty – ostro, metalowo, elektronicznie. Prawie Sweet Noise. Inne ciekawe miejsca, to na pewno środkowa część “River” – psychodeliczny, dźwiękowy collage, rodem z przełomu lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. Nie zabrakło też na płycie typowych dla RPWL bardzo melodyjnych utworów , z tych mniej singlowych, to na pewno oniryczna ballada “Watch Myself” i “Turn Back The Clock” gdzie w pewnym momencie słychać syntezatorową kodę , bliźniaczo podobną do tej z “Lucky Man” ELP.
Można powiedzieć, że najnowsza płyta RPWL to stylistyczny groch z kapustą. Różne rzeczy się tu mieszają, a nie tylko samo Pink Floyd, jak to drzewiej bywało. Ale też jest i kto lubił RPWL, bo fajnie podrabiali wielkich Brytoli nie ma się co martwić, znajdzie coś dla siebie. Nie tylko “Masters of War”. Ten eklektyzm na pewno się sprawdza, chociażby w ten sposób, że już za pierwszym razem, nawet w odsłuchu na “kodowanie”, wiedziałem, którego utworu słucham. Nie było tak, jak się czasami się zdarza - wydaje się, że trzeci, a to już ósmy, a w środku czarna dziura. Ta płyta podoba mi się przede wszystkim za bezpretensjonalność i melodyjność. Więcej od RPWL nie wymagam. Dostałem to , co chciałem i jestem zadowolony.