Któż by pomyślał, że ta debiutująca wraz z albumem God Has Failed, już prawie ćwierć wieku temu, bawarska formacja (postrzegana wszak z początku tylko jako kopia Pink Floyd) przetrwa tyle lat i dorobi się zasłużonego prestiżu w szeroko rozumianym świecie progresywnego rocka. Bo choć Niemcy od lat nie wytyczają nowych muzycznych ścieżek i faktycznie wzorcem dla nich jest brzmienie powstałej w latach sześćdziesiątych ikony rocka, to jednak znaleźli swoją niszę. Ich kolejne wydawnictwa nigdy nie pachniały banałem, przygotowane ze starannością zawsze, obok muzyki, oferowały coś więcej. Tak jest i tym razem na ich najnowszym dziele, Crime Scene.
To już ósmy album studyjny i bodajże dziewiętnaste wydawnictwo w ich dyskografii. Do tego, można powiedzieć, że już tradycyjnie, będące konceptem. Po filozofii (Beyond Man And Time), historii (Wanted) i kosmosie (Tales from Outer Space) grupa tym razem zajmuje się najbardziej spektakularnymi sprawami z historii kryminalistyki, podejmując wątki makabryczności, perwersji oraz zła i sięgając do czasami przerażających ludzkich zachowań. I tak, muzycy nawiązują w tekstach do słynnego kanibala z Münsterbergu (czyli Ziębic), Karla Denke, który przerabiał ciała swoich ofiar na peklowane mięso, które później sprzedawał na wrocławskim targu, albo obłąkanego radiologa, Carla Tanzlera, który przez siedem lat sypiał ze zwłokami ukochanej kobiety, które wykopał z grobu, bądź wreszcie do słynnego morderstwa w Hinterkaifeck z 1922 roku, gdzie nieznany do dziś sprawca zamordował na farmie sześcioosobową rodzinę i mieszkał ze swoimi ofiarami przez kilka dni. Trzeba przyznać, że panowie „pojechali grubo”. Jednak to nie makabryczne opisy tych zdarzeń są celem dla zespołu a stawiane pytania: co sprawia, że jesteśmy tym, kim jesteśmy? Czy to kwestia genetyki, czy też okoliczności społecznych, naszego dzieciństwa? Jak radzić sobie ze złem?
Ta tematyka mocna determinuje muzyczną zawartość płyty. To jeden z najmroczniejszych albumów RPWL pod względem brzmienia. Wystarczy posłuchać już kilkudziesięciosekundowego, niepokojącego wstępu do rozpoczynającego całość Victim Of Desire, by się o tym przekonać. W samej kompozycji, pod ciekawymi harmonicznymi partiami wokalnymi, atakuje dość surowa i złowieszcza gitarowa figura. Utwór robi jeszcze większe wrażenie słuchany wraz z przygotowanym do niego promocyjnym klipem, w którym muzycy stworzyli kreacje aktorskie. Podobnie mroczny jest w gitarowych formach, poprzedzających zwrotki, Another Life Beyond Control, kończący płytę. Generalnie jednak usłyszymy niespieszne, przygotowane z aranżacyjnym pietyzmem i świetnie wyprodukowane utwory o Floydowym posmaku. Do tego artyści ponownie wracają do wysokiej formy w tworzeniu bardzo melodyjnych tematów. Dla mnie perełką jest tu Life in a Cage, rytmicznie utrzymany w klimatach genesisowo-collinsowych z lat osiemdziesiątych. Nie można nie wspomnieć o najdłuższym w zestawie, prawie 13-minutowym King of the World. Wielowątkowy, pełen zmian nastrojów, zwraca uwagę intensywną figurą basową i wybornymi popisami solowymi na instrumentach klawiszowych i gitarze. Zresztą, nie tylko w tym utworze Kalle Wallner popisuje się niezwykle melodyjną grą na swoim instrumencie.
Co ważne, „włożony” w trzy winylowe kwadranse, album nie nuży. Znając pomysłowość muzyków w przygotowywaniu swoich występów, już wyobrażam sobie muzyczno-wizualny spektakl, na którym ta płyta może zabrzmieć jeszcze ciekawiej.