Niespełna trzy lata po naprawdę bardzo udanym The Similitude of a Dream powraca The Neal Morse Band. I to powraca z kontynuacją literackiej historii zawartej na tym dwupłytowym koncepcie. Przypomnijmy, że ów koncept został luźno oparty na słynnym dziele Johna Bunyana Wędrówka Pielgrzyma. To wejście do tej samej niejako rzeki jest także ponowieniem całej muzycznej konstrukcji, według której zbudowane było The Similitude of a Dream. Zatem dokładnie ten sam kwintet, w bliźniaczą niemalże oprawę graficzną, upakował jeszcze raz na dwóch dyskach ponad sto minut muzyki (tu o 3 minutki mniej) wpisane w 23 muzyczne tematy (czyli o jeden więcej), podzielone na pięć rozdziałów.
Takie konsekwentne trzymanie się przez artystę pewnych przemyślanych założeń zawsze budzi szacunek, ale już bardzo wierne powtarzanie muzycznych rozwiązań, czasami wzbudza kontrowersje. I tu na The Great Adventure dokładnie tak jest. Album zarówno pod względem brzmieniowym, jak i aranżacyjnym jest wręcz bliźniaczą kopią poprzednika. Poużywać sobie zatem mogą ci, których nużą opasłe muzyczne tomiszcza Morse’a z łatwymi do odgadnięcia rozwiązaniami.
Jednak ci, którzy lubią kompozytorską erudycję Morse’a i kochają takie progresywno – symfoniczne granie o chrześcijańskim przesłaniu z pewnością się tym albumem nie zawiodą. Bo choć to momentami granie pełne absolutnie przewidywalnych rozwiązań, to jednak wykonane na bardzo wysokim technicznym poziomie. Każdy z panów po raz kolejny pokazuje tu swój kunszt. Powie ktoś: zatem mamy tu kolejne dzieło pełne przerostu formy nad treścią? Nic z tych rzeczy, gdyż muzycy bronią się po raz kolejny całą masą dobrze zbudowanych kompozycji o świetnej melodyce.
Mamy tu zatem ciągłe żonglowanie kontrastem poprzez zderzanie mocnych, rozkrzyczanych gitarowych riffów uzupełnianych intensywną grą perkusyjną Portnoya (Welcome To The World, The Great Adventure, Fighting With Destiny, The Element Of Fear) z niezwykle uduchowionymi, nostalgicznie brzmiącymi fragmentami (The Dream Isn't Over, A Momentary Change, Long Ago, The Great Despair). Do tego jest u nich to nieodzowne bawienie się różnorakimi konwencjami. Jest miejsce na prog, hard rock, blues, czy muzyczną burleskę (Vanity Fair). Jest też wreszcie ich znak rozpoznawczy - fantastyczne, wielogłosowe harmonie, tak silnie odwołujące się Beatlesowskich figur. Znajdziemy je choćby w Welcome To The World, To The River, The Great Adventure i Vanity Fair. Kwintet ponadto zdaje sobie doskonale sprawę z tego, że aby wciągnąć słuchacza w płytę, należy go skutecznie „atakować” nośnym melodycznym motywem, który co rusz powraca i… z każdym kolejnym razem wydaje się znajomy i jeszcze bardziej atrakcyjny. I tak tu jest, z tym że panowie potrafią go podać za każdym razem w innym aranżacyjnym anturażu.
Najlepsze momenty płyty to już wspomniane The Dream Isn't Over, Welcome To The World, A Momentary Change, The Great Adventure, Beyond The Borders, Long Ago, The Dream Continues, Vanity Fair i The Great Despair zwieńczony najpiękniejszym na całym albumie solowym popisem gitarowym, w sam raz na podgrzanie atmosfery koncertu przed samym jego finałem. Finałem ze wzniosłym i wymownym już w samym tytule A Love That Never Dies. No właśnie. Jestem przekonany, że i ten album fantastycznie obroni się w koncertowej wersji, o czym już niedługo przekonamy się, po raz kolejny zresztą, w warszawskiej Progresji. Czekam na to z niecierpliwością.