Kompendium to projekt Roba Reeda, lidera walijskiej Magenty. Muzyk zafascynowany wielkimi dziełami progresywnego rocka lat siedemdziesiątych ubranych w formę concept-albumu, postanowił sam zmierzyć się z takim przedsięwzięciem. I jak mu wyszło? Naprawdę zgrabnie i to pod każdym względem. Imponują muzyczny rozmach i aranżacyjna pomysłowość, ilość nietuzinkowych gości i piękna szata graficzna.
Zacznijmy od samego konceptu. Fabuła Beneath The Waves oparta jest na raporcie z 1902 roku zamieszczonym w irlandzkiej gazecie i opowiadającym o mężczyźnie, który znika po tragicznej stracie swojej żony i maleńkiej córki. Czując się za to odpowiedzialny, poszukuje odkupienia.
Szacunek fanów progresywnego rocka muszą wzbudzić nazwiska zaproszonych gości. Steve Hackett, Mel Collins, Gavin Harrison, John Mitchell, Troy Donockley, Nick Barrett, Jakko Jakszyk, czy Nick Beggs to muzycy, przy których przypominanie gdzie i z kim tworzyli, byłoby nietaktem. A jest jeszcze w „wokalnym zestawieniu” Christina Booth z Magenty, której obecność nie powinna zaskakiwać, operowi śpiewacy Rhys Meirion i Shan Cothi, The English Chamber Choir oraz zespół wokalny Synergy. Symfoniczną oprawę zapewnia ponadto The London Session Orchetstra pod dyrekcją Dave'a Stewarta. Już po tym widać, że Reed nie stosował półśrodków. Postawił na muzyczną naturalność, rezygnując z ogromnych możliwości, jakie daje współczesna technika, przy okazji wydając pewnie na to nieco grosza. Czy odzew na tę muzykę będzie odpowiedni do zaangażowanych w całe przedsięwzięcie środków? Nie wiem. Pod względem artystycznym album broni się niewątpliwie.
Reedowi udało się bowiem stworzyć dzieło pełne rozmachu, w którym idealnie przenikają się progresywny rock, symfoniczny patos podkreślony smyczkowymi aranżacjami i partiami chóru, operowe partie wokalne, celtycki folk, muzyka dawna i world music. Całość zaś została podkreślona - nie boję się tego powiedzieć – świetnymi, zapamiętywalnymi i czasami przejmującymi melodiami i to nie tylko w partiach wokalnych, ale też w udanych gitarowych solówkach. Do tego, wszystko zostało rozpisane według charakterystycznego dla takich wydawnictw klucza – z powracającymi co jakiś czas motywami i rozwiązaniami.
Trudno tu doprawdy coś wyróżnić. Każdy numer ma swoje smaczki, które decydują o jego wyjątkowości. Gdy piszę te słowa zachwycam się Lost, Mercy Of The Sea, Beneath The Waves, Sole Survivor, czy Alone, jutro jednak moja lista faworytów może się zmienić. Fantastyczne wrażenie robią na tym albumie afrykańskie (absolutnie przebojowe!) zaśpiewy przywołujące ducha world music, ale też dudy Troya Donockleya, którego partie budzą sentyment za najlepszymi dokonaniami brytyjskiej Iony. A wszechobecna celtyckość i słyszalny to tu, to tam szum morskich fal nie pozwalają zapomnieć o Camelowym Harbour Of Tears. Są oczywiście chwile (np. The Storm), w których Reedowi nie udało się uciec od macierzystej Magenty. Charakterystyczny, „wysoki” i wyrazisty bas momentami nie pozostawia złudzeń. Nie szkodzi. W kontekście słabszego nieco ostatniego dokonania formacji, miłośników grupy powinno to tylko cieszyć.