Ponarzekałem trochę pisząc o wydanym w ubiegłym roku debiucie Hovercraft zatytułowanym Full Of Eels. Kończyłem wówczas recenzję słowami: […] trudno artyście odmówić potencjału oraz ogromnych chęci z mierzeniem się z niełatwą wszak materią. Myślę, że może to zaowocować już zdecydowanie lepszym następnym materiałem.
I faktycznie tak jest, Fall to lepszy album od swojego poprzednika i to z kilku powodów, choć i na nim można zauważyć pewne niedostatki. Przypomnę, że Hovercraft to jednoosobowy projekt muzyczny Bartosza Gromotki, który odpowiada za wszystkie teksty, muzykę, instrumenty oraz za produkcję, miks i mastering. Rzecz zresztą została nagrana w jego domowym studiu. Tym razem jednak brzmienie całości, choć może jeszcze nie perfekcyjne, może zadowolić swoją przestrzennością i głębią.
Stylistycznie nie ma tu wielkich rewolucji i słyszalne inspiracje są dosyć podobne do tych, o których wspominałem przy okazji Full Of Eels. Mamy w większości do czynienia z graniem niespiesznym, onirycznym, klimatycznym i nastrojowym, do tego przestrzennym i ilustracyjnym, dobrze wpisanym w szarą, jesienną szatę graficzną płyty. Nie można też odmówić kilku nagraniom transowości ale też pewnej psychodeliczności. Generalnie czuć nad nimi ducha lat siedemdziesiątych, choćby w takich „vintage’owych” formach klawiszowych.
Kompozycje, w większości rozbudowane (aż cztery z sześciu to utwory około 12-minutowe), przywołują takie nazwy jak Steven Wilson, Porcupine Tree, czy włoski Nosound. Ten ostatni trop jest wyczuwalny w otwierającym całość instrumentalu Leaves Falls, ale też w Rain. Artysta potrafi w ciekawy sposób budować dramaturgię kompozycji, stać go też na dobre rozwiązania melodyczne, szczególnie w mających progresywny wyraz partiach gitary solowej w takich utworach jak tytułowy Fall, czy Antiphoenix (to zresztą moje dwie ulubione kompozycje w zestawie). Warto dodać, że w Fall mamy jeszcze interesujące harmonie wokalne, choć akurat same wokale (jakby niedopracowane i brzmiące nieco bezwiednie, mechanicznie – być może jednak muzyk tak sobie to wymyślił) są tym słabszym aspektem płyty. Trochę odmiany przynosi kończący całość Silverange, gdyż ewidentnie słychać w nim Karmazynowe i Frippowskie naleciałości. Jednym zdaniem - jest naprawdę przyzwoicie i ciekawie. Niezła płyta, można posłuchać.