Absolutny debiut, zatem warto zacząć od kilku zdań wprowadzających w temat. Hovercraft to tak naprawdę jednoosobowy projekt muzyczny Bartosza Gromotki. Na Full Of Eels artysta odpowiada za wszystkie gitary, bas, instrumenty klawiszowe, programowanie perkusji, chórki, growl (choć głównym wokalistą jest Bodzio Szwadron) oraz oczywiście za całą muzykę i wszystkie słowa.
Cóż, mam ogromy szacunek do twórców działających w formule „one man project”, bo pokazują umiejętności, możliwości i ambicje, z którymi nie wszyscy potrafią się zmierzyć. I warto o tym pamiętać. Nie da się jednak ukryć, że to trudna materia i nie zawsze musi przynosić sukces. Z pierwszym albumem Hovercraft nie jest niestety dobrze. Bo charakteryzuje go jeszcze dużo niedostatków i niedoróbek.
Starając się jak najkrócej ukierunkować odbiorcę na muzykę, której może się spodziewać po Full Of Eels warto faktycznie wrzucić takie nazwy jak Steven Wilson, jego Porcupine Tree, King Crimson, a z nieco bliższej nam półki, rodzime Seasonal, czy Ordinary Brainwash. To trafne propozycje, które pojawiły się w zapowiedziach promujących płytę. Bo już Dawn zaczyna się mellotronowo, bardzo Karmazynowo, albo – powiedzmy - w stylu szwedzkiego Anekdoten. Wpływy brzmienia Roberta Frippa usłyszymy także w Neurosis. Najwięcej jednak jest wspomnianego Wilsona, najbardziej ewidentnie w Personie, gdzieś dalekim echem odbijającej się od Jeżozwierzowego Trains. Ponadto sporo tu dźwięków lekko psychodelicznych, space’owych (Dawn), akustyczno – onirycznych (Fading, Breach Of Dawn, Killer), czy nawet z pogranicza eksperymentu i muzycznego minimalizmu (Home, Neurosis).
Niestety jednak, dużo elementów tu kuleje. Zacznijmy od słabej jeszcze produkcji. W takiej formie jest ona na swój sposób usprawiedliwiona, wszak materiał powstawał ponoć w surowych warunkach domowego studia. No ale jeśli inspiruje się tak perfekcyjnymi twórcami w zakresie brzmienia jak Wilson, czy Fripp, trudno uciec od krytyki. Nie sposób też nie zauważyć pewnego kompozycyjnego chaosu. Przykładem niech będzie niemalże 10 – minutowe, wielowątkowe Neurosis. Po prostu słabe, zawierające niemalże wszystkie wspomniane wyżej inspiracje (gdzieś jeszcze pojawiają się w nim wątki quasi jazzowe), jednak z przeciętnym, niewyrazistym wokalem (to też mankament płyty), perkusyjnymi przejściami w stylu zasłużonych bębnów Simmonsa i… doklejoną kompletnie „od czapy” - już po wyciszeniu - końcówką. Żeby nie było, że wszystko tu leży, podobają mi się na przykład fragmenty najdłuższego Breach, te z fajnym, mocnym gitarowym riffem i solową gitarą, ale i w nim irytuje programowana perkusja oraz przeciętny growl.
Hmm… dobrze nie jest. Ale trudno artyście odmówić potencjału oraz ogromnych chęci z mierzeniem się z niełatwą wszak materią. Myślę, że może to zaowocować już zdecydowanie lepszym następnym materiałem.