Po przesłuchaniu tego trzeciego pełnowymiarowego materiału kieleckiego Wave sięgnąłem do ich dwóch poprzednich wydawnictw oraz recenzji tychże w naszym serwisie. I przyznam otwarcie, że znalazłem w nich dokładnie takie same słowa, jakich chciałem użyć pisząc o tej płycie. Może ktoś z jednej strony odebrać to jako przytyk wobec zespołu, który się nie zmienia i nie poszukuje, z drugiej jednak strony pokazuje to, że formacja ustawicznie pielęgnuje i rozwija swoją stylistykę, którą zaprezentowała na debiucie.
Faktycznie niewiele u nich zmian. Mamy jedną roszadę w składzie, basistę Krzysztofa Tomczyka zastąpił Wiktor Moderau, choć to nie przyniosło jakichś brzmieniowych zmian – wyrazisty i głęboki bas w dalszym ciągu jest podstawą budowania klimatu ich muzyki. Mamy też ponownie pojawiającą się gościnnie Antoninę Gorzelak, która zagrała na skrzypcach, ale też i zaśpiewała. No i jest też kontynuacja graficzna – kolejna, trzeba przyznać, bardzo interesująca, spójna z tekstami i muzyką – praca Joanny Borowiec, która trafiła na okładkę albumu.
A muzycznie? W dalszym ciągu kwintet proponuje muzykę spokojną, wyciszoną, niespieszną, raczej w balladowych tempach. Kładzie nacisk na emocjonalny charakter przekazu, niż na techniczne aspekty. Powiedziałbym nawet, że to chyba najbardziej stonowana ich płyta. Mocniejsze szarpnięcia gitary usłyszymy praktycznie tylko w So Cold i Hyper. W pozostałych utworach mamy raczej melancholijne figury, które ładnie korespondują z jesiennymi formami pianina. Takie mamy choćby w otwierającym całość, onirycznym Pavement Reefs. Początkowo też senny jest kolejny See-through Shape (for Bruno Schulz), w nim jednak wkrótce dostajemy żywszą i ładną figurę pianina z bardziej energiczną sekcją rytmiczną.
Pewne odmienności (a jednak!) przynoszą następne utwory. Night Wishes rozpoczyna się wręcz space rockowo, a cała kompozycja, o psychodelicznym wyrazie i Floydowych naleciałościach, chyba najbardziej z wszystkich nawiązuje do lat siedemdziesiątych. Po przeciwnej stronie barykady mamy mroczny Dark, z szeptanym wokalem, bardzo duszny i przede wszystkim najbardziej jazzowy (o jazz panowie na poprzednich albumach też zahaczali). A skoro o wokalach mowa, tym razem muzycy odeszli od harmonicznych, wokalnych dwugłosów, a szkoda. Z pewnością jednym z wyróżniających się utworów na płycie jest So Cold. I to nie tylko dlatego, że jest w nim wreszcie troszkę rockowego żaru, ale też ze względu na ciekawą melodykę i wykorzystaną quasi orientalną żeńską wokalizę.
Nie ścina mnie ta płyta z nóg ale szanuję to, że kielczanie mają pomysł na siebie i go konsekwentnie realizują. To z pewnością ciekawy album dla miłośników takiego bardziej zadumanego, leciutko progowego rocka.