Dokładnie po roku od swojego debiutu Me and Reality powracają z drugim albumem kielczanie z Wave. Przede wszystkim fajnie, że udało im się nie zatrzymać tylko na wspomnianym debiucie, wszak nie tworzą muzyki podbijającej stadiony, czy wielkie hale tego świata.
W zasadzie niewiele się u nich zmieniło. Skład kwintetu pozostał ten sam. Swoistą kontynuację ma również szata graficzna. Podobnie jak na Me and Reality (gdzie uwagę przykuwała wyciągnięta ręka) także i tu głównym motywem okładki są ręce, tym razem dwie, mające dodatkowo swoje lustrzane odbicie. I nie powinno to dziwić, wszak za oba projekty odpowiada Joanna Borowiec. Te zewnętrzności zresztą wydają się komponować z warstwą liryczna albumu, która – jak piszą muzycy - skupia się na człowieku jako jednostce i jego wewnętrznej walce ze światem i samym sobą.
Muzycznie też rewolucji nie ma. Widać, że grupa kształtuje swój styl i już na tym drugim krążku można powiedzieć, że pewne motywy są dla niej specyficzne. To w dalszym ciągu, w większości utworów, muzyka niespieszna, dosyć nastrojowa, melancholijna, operująca bardziej emocjami i klimatem. Raczej niedługie, zwarte kompozycje nie oferują solowych popisów. Bazę budują wyraziste basowe figury, gitarowe pajączki i subtelne dźwięki pianina. Te ostatnie na przykład dodają Rat lekko jazzowego posmaku. Formacja dalej wykorzystuje harmonicznie brzmiące partie wokalne. Te w Lost przywołują nieco klimat Floydowego Welcome To The Machine. Przy okazji, wspomniana kompozycja jest jedną z najlepszych i najbardziej zapamiętywalnych w całym zestawie, do tego okraszona partią skrzypiec w wykonaniu gościnnie tu występującej Antoniny Gorzelak. To nowość w ich muzyce.
Z kolei Trash jest z początku dosyć rozpędzony i wręcz punkowy w swoim wyrazie. Dochodzą w nim do głosu bardziej nowofalowe ciągoty zespołu, w brzmieniu gitary słychać trochę The Cure, tak z okolic Pornography. Z drugiej strony, pod koniec utworu robi się mocno vintage’owo za sprawą „Hammondowych form”. To z pewnością jedna z najciekawszych pod względem struktury kompozycji. Następujący zaraz po niej Midsummer przynosi jeszcze inną jakość. Bo jego początek jest wręcz eksperymentatorski, a pierwsza część bardzo ilustracyjna, sadowiąca się niedaleko muzyki relaksacyjnej. W uzupełnionej już perkusją drugiej jej części powracają ponownie delikatnie jazzowe odniesienia. Warto jeszcze zwrócić uwagę na nośny Aftertaste z naprawdę dobrą melodią.
Cóż, jakiegoś wielkiego skoku jakościowego tym albumem nie robią, trochę jeszcze razi słyszalny polski akcent w śpiewanych po angielsku tekstach. Stylistycznie jednak to płyta chyba nieco odważniejsza od debiutu. I warto to docenić.