Joost Maglev to holenderski kompozytor, producent i multiinstrumentalista. Muzyk, którego głównym instrumentem jest gitara basowa, w latach 2007 – 2009 grał w japońskim cover bandzie Slightly Spring, do 2011 roku występował w formacji Galanor, zaś obecnie tworzy grupę Equisa, z którą zarejestrował debiutancki album Strange Release. Artysta od kilku lat idzie także własną artystyczną ścieżką. Cztery lata temu opublikował wraz ze Scarlet Pentą album GAPS oraz sygnowaną już własnym nazwiskiem EP-kę Prelude… 10th Anniversary Edition 2002-2012.
Zatem wydany w marcu tego roku Overwrite The Sin jest tak naprawdę pierwszym pełnowymiarowym solowym krążkiem artysty. Krążkiem, na którym usłyszymy również współpracujących z nim wcześniej Scarlet Pentę, czy Sebasa Honinga. Nie słyszałem wcześniejszych dokonań Magleva, mogę się jednak domyślać, że miały one nieco inny charakter niż Overwrite The Sin, przy którym muzyk wyraźnie podkreśla, że to album progrockowy. No właśnie, w promocyjnej notce dołączonej do albumu, można wyczytać, że w pracy nad płytą (której zalążki powstawały już w 2008 roku) inspirowały go takie zespoły jak Yes, Genesis, Ayreon, Queen, ale też wielu artystów japońskich. Wśród tych ostatnich prym widzie wokalista i multiinstrumentalista Gackt, którego ogromnym fanem jest Moglev.
Wszystko to brzmi - trzeba przyznać - dosyć intrygująco. Ale czy przekłada się na jakąś nietuzinkową muzykę? Nie za bardzo, choć trudno odmówić artyście prób poszukiwania własnego „ja” i dążenia w - zazwyczaj długich kompozycjach - do pewnej eklektyczności. Otwierający album elektronicznym bitem Play The Game jest tak naprawdę całkiem zgrabnym neoprogresywnym numerem, który mógłby trafić na jeden z albumów klasyków stylu przełomu lat 80-tych i 90-tych. Nie zaskakuje też kolejny Song Of A Dead Bard, bardziej stonowany i utrzymany raczej w balladowej stylistyce. Odwołania do Yes są w nim mocno słyszalne. Większe rewolucje przynoszą następne utwory. Judith jest takim muzycznym misz – maszem, w którym jest miejsce na wodewilowe rozwiązania, trochę dyskoteki, symfoniczny rozmach i unosząca się nad wszystkim atmosfera muzycznego… pastiszu. Do klimatów ballady powraca przez pierwsze minuty Confined, jednak już w drugiej części atakuje wręcz punkową surowością i tempem. Całość kończy najdłuższy w zestawie The Hands Of Time. Rozpoczęty dźwiękami przywołującymi eksperyment i muzyczną awangardę, z czasem staje się dosyć standardową, zaaranżowaną z progresywnym zadęciem, balladą. Nie powala mnie ten album, do tego niektóre partie wokalne chwilami wołają o pomstę do nieba. Ot, album jakich wiele, poprawny. I taka też nota.