O tej płytce napisała już na niniejszych łamach Agnieszka Lenczewska. Jak zwykle z klasą i świetnym wyczuciem tematu. Album poruszył jednak także i mnie i pozostawił w głowie sporo przemyśleń, których wyrzucenie zeń stało się nagle istotnym dla mnie celem. Ukazanie się tego krążka jest niewątpliwie wydarzeniem na polskim rynku muzycznym i to nie tylko dlatego, ze moment wydania przesuwał się niemiłosiernie podbijając bębenek optymalnie. Recenzja zatem – mam nadzieję – nie będzie nużąca i długa i skoncentruje się wokół wątku „Peter Pan a sprawa… wcześniejszych dokonań Wojciecha Szadkowskiego”. Ale nie tylko…
Zacznijmy od oprawy graficznej. Najzwyczajniej – świetna! Połyskujący, rozkładany digipack z blaszką na przezroczystym plastiku i kilkustronicowa książeczka wsunięta w znajdującą się obok kieszonkę. Lubię takie wydania podobnie jak wielowątkowe i „wielowarstwowe” okładki. A takowa właśnie zdobi tę płytę. Mam przyjemność w gapieniu się w taki mały obrazek podczas słuchania muzyki i w odkrywaniu nie tylko jej ale także kolejnych drobiażdżków na „załączonej ilustracji”.
Zabierzmy się za muzykę. Należę do osób, które inny zespół Wojciecha Szadkowskiego – Satellite – uważają za zbliżoną stylistycznie, naturalną kontynuację Collage (choć po wywiadach z artystą wnoszę, iż ma on na ten temat diametralnie inne zdanie). Dlatego nasłuchując i czytając „wieści z frontu”, mówiących o powstającym dziele Peter Pan jako o kompletnej muzycznej wolcie, zaczynałem podchodzić do tego z lekkim dystansem i niedowierzaniem. Tym razem jednak Szadkowski faktycznie zrzucił charakterystyczną dla siebie skórę i stworzył nową jakość. Co ciekawe – uczynił to wykorzystując bardzo tradycyjne dla muzycznego stylu, w którym od lat „siedzi”, środki.
Przede wszystkim jest to w istocie płyta zdecydowanie gitarowa. Gitara tu krzyczy, łka, drażni, tonuje, uspokaja, podkreśla rytm bądź główną melodię. Krótko mówiąc, jest jej pełno. Czuć dzięki temu w muzyce więcej luzu, który kapitalnie może wypaść na koncertach. Kompozycje są idealnym materiałem do scenicznego improwizowania. Można powiedzieć, że Szadkowski podążył w tym względzie drogą, którą nie tak dawno poszedł drugi filar Collage – Mirek Gil – ze swoją grupą Believe.
Czy zatem mamy do czynienia na tej płycie z artrockiem, czy jak kto woli rockiem progresywnym. Wiem, że artyści nie lubią muzycznych szuflad a Wojciech Szadkowski nie przepada za klasyfikowaniem w ten sposób swojej muzyki. Jednak wiele aspektów za tą „szufladą” przemawia.
Jako pierwszego „na tapetę” wrzućmy wokalistę. Tajemniczy Peter śpiewa momentami mocno teatralnie, z charakterystyczną emfazą. Sprawa druga to doskonałe, inteligentne, zapamiętywane a niekiedy wzruszające melodie. No i aspekt numer trzy: perkusja. Żeby nie wiem jaką muzykę grał Szadkowski, jego styl jest niezwykle rozpoznawalny. Widać, że ciągnie wilka do lasu. Obok gitary to najważniejszy na tym albumie instrument, który wypełnia niemalże każdą wolną muzyczną przestrzeń – to jakimś drobnym smaczkiem, to rozbudowanym przejściem. Prosty, jednostajny rytm? O nie! Tego tu nie znajdziecie.
Zwróciliście z pewnością uwagę na to, że do tej pory nie wymieniłem tytułu żadnego z umieszczonych tu utworów. Rzadko mi się to zdarza. Tym razem jednak nie mam na to ochoty. Bo to autentycznie, cholernie równa płyta. Każda piosenka ma w sobie coś wartościowego: melodię, tekst, gitarową zagrywkę lub solo, kunsztowną partię perkusji. No i trwa niewiele ponad czterdzieści minut, będąc kwintesencją tego co najlepsze, bez zbędnej dłużyzny. Jak na poczciwym, starym i klasycznym winylu.
Dla mnie Peter Pan to jedno z muzycznych, tegorocznych wydarzeń na krajowym, wydawniczym rynku.
PS. No dobra, złamałem się. Kocham kończący płytę „Cold As Stone” ale… jutro pewnie moje uwielbienie zmieni adresata.