Muzyka Stonesów towarzyszyła mi w różnych sytuacjach życiowych.
Jedna z moich trzech ulubionych płyt The Rolling Stones to „Sticky Fingers” ( po „Let It Bleed” i „Some Girls” - w tej kolejności) i okoliczności jej zakupu pamiętam doskonale. Było to już dawno temu, jakieś trzydzieści kilogramów do tyłu. Byłem wtedy w dość specyficznym nastroju, bo dzień wcześniej dowiedziałem się, że istnieje duże prawdopodobieństwo, że w dość precyzyjnie przewidywalnej przyszłości zostanę tatusiem. Studenci z dzieckiem. Już słyszałem okrzyki radości naszych rodzicieli. Też byłem dosyć daleki od entuzjazmu, chociaż obawa o przyszłość mieszała się z takimi ciepłymi motylkami w brzuchu. Byłem po prostu mocno skołowany. Zaszedłem do sklepu z płytami, raczej bardziej dla odstresowania, a nie dla zakupów. Kręciłem się między półkami i w pewnym momencie wpadło mi w ręce pudełko z charakterystyczną okładką. Pomyślałem sobie – A co tam! Szykuje mi się naprawdę długa abstynencja od kupowania nowych kompaktów, pewnie i na lata, to sobie przynajmniej na koniec kawalerskiego życia te Lepkie Paluchy kupię. No i kupiłem. Jednak alarm okazał się fałszywy, a płyta skrzypi na samym początku „Brown Sugar”.
Raptem dwa nowe utwory, a reszta znana i do bólu ograna przez ostatnie pięćdziesiąt lat. Czy jest jakiś powód, dla którego opłaca się pisać o nowej składance The Rolling Stones? Można powiedzieć, ze dwa – „Doom And Gloom” i „One More Shot”, a po bliższym przyjrzeniu się temu drugiemu, to zostaje półtorej powodu.
Ale od wydania samej składanki, ważniejsze jest to, co dzieje się wokół zespołu. A nie są to wiadomości zbyt dobre – Stonesi zapowiadają koniec kariery. Prędzej, czy później musiało to nastąpić – natury oszukać się nie da. Trzech z nich to panowie po siedemdziesiątce, albo w okolicach, jedynie Ronnie Wood, zwany „Młodym”, ma „tylko” 65. W zasadzie to, że Stonesi zamykają kramik, jest tutaj jedyną pewną wiadomością. Nie wiadomo, kiedy dokładnie to nastąpi (raczej prędzej, niż później), czy będzie nowa płyta (ponoć ma być) i nie wiadomo, jak będzie wyglądać pożegnalna trasa koncertowa, bo na kilku tegorocznych występach raczej się nie skończy. Nowa płyta też bardzo kusi, bo takie „Doom And Gloom” działa jak wehikuł czasu – tak Stonesi grali gdzieś z 40 lat temu – i tak dobrze, i z takim czadem. Cała płyta, jak ten numer… mogłoby być pięknie…
The Rolling Stones idą na emeryturę. Dla znacznej większości bardziej światłych fanów rocka brzmi to zupełnie abstrakcyjnie. Przecież oni byli „od zawsze”! Przecież prawie cała historia rocka, pokrywa się z karierą Stonesów. Kończy się pewna epoka, bo odchodzi jeden z najbardziej zasłużonych i wpływowych zespołów w historii muzyki rozrywkowej – aż trudno to ogarnąć, tak wielu wykonawców coś im zawdzięcza, a określenie „stonesowskie”, czy „stonesowski” jest raczej komplementem, niż zarzutem. Jeżeli napiszę, że to oni wymyślili nowoczesnego, białego rocka, czy rock’n’rolla, to się pewnie bardzo nie pomylę. Nie wyobrażam sobie fana rocka, który nie zna Stonesów. Jeśli takowy analfabeta istnieje, to jest fanem disco-polo, a nie rocka.
Moja miłość do The Rolling Stones nie zaczęła się tak od razu, od pierwszego wejrzenia, od pierwszego odsłuchu „Satisfaction”. Trochę to jednak trwało, żeby miłośnik new romantic, metalu i prog-rocka docenił „prostego” rock’n’rolla. Może to z powodu „Undercover” i „Dirty Work”, które mniej więcej wtedy się ukazały, a nie były to na pewno żadne arcydzieła i trzeba było bardziej sięgnąć w przeszłość. W każdym razie już na pewno minęło ponad dwadzieścia pięć lat, od kiedy oddaję Stonesom cześć boską, a z biegiem czasu moja wiara krzepnie i się umacnia.
Miała być recenzja, wyszła laurka. No to co z tego? Miałem pisać o zawartości „Grrr”? Przecież, jak już napisałem na samym wstępie, to i tak wszyscy znają.
Aha, warning, czyli tak zwane ostrzeżenie. Po Polsce grasuje wersja dwupłytowa „Grrr” – skrócona o dziesięć numerów – wyleciały min. „Heart of Stone”, „Under My Thumb”, „We Love You”, „She’s A Rainbow”, „Heartbreaker”. Wyleciały, trudno. Są gdzie indziej, składak nie jest po to, żeby na nim wszystko było. Tylko, że ten kastrat kosztuje u nas 45 złociszy, do tego ma też „zubożoną” wkładkę. Nie opłaca się tego kupować, bo za kilkanaście więcej można na brytyjskim Amazonie dostać normalne wydanie. Które u nas też jest dostępne, ale droższe niż na Amazonie o następne kilkanaście złotych. Czyli w zasadzie nie opłaca się tego kupować w Polsce.
A dziesięć gwiazdek za muzykę.