Taka scenka – późna noc, kolejne roczne podsumowanie NMP dobrych kilka lat temu. Coś gra – głośno, spory rozmach, dużo dźwięków, sensu znacznie mniej. Olka, moja ówczesna towarzyszka życia wróciła z łazienki.
- Co to za groza? – zapytała
- Pain of Salvation – odpowiedziałem
- Pain of , kurwa co??!
- Salvation – uzupełniłem uprzejmie
- I ktoś na to głosował?
- No - pytanie raczej retoryczne, ale odpowiedziałem
- Aha... ciekawe...
Tak to tej nocy nastąpiło moje pierwsze spotkanie z Pain of Salvation. I też podzielałem opinię Olki, że żeby na to głosować to chyba trzeba mieć nie teges z głową, albo nie teges z jej częścią, czyli uszami – w każdym razie wymaga to specjalistycznej konsultacji. Pilnej.
Popularność Pain of Salvation jest swego rodzaju fenomenem. Jeszcze gdyby pod jego adresem peany śpiewały tylko muzyczne niedouki, znające pięć płyt na krzyż, to bym się nie dziwił. Ale wiem, że trochę osób znacznie bardziej zaawansowanych muzycznie wyraża się o nich z dużym uznaniem. To ja już nic nie mówię.
Ale moim zdaniem jest to zespół bardzo przeciętny, tworzący muzykę, której brakuje lekkości i polotu. Zawsze miałem kłopoty z przesłuchiwaniem poprzednich płyt zespołu. Po kilku minutach zapominałem co słucham, a po następnych kilku – że w ogóle coś słucham. Mój organizm traktował to na równi z otaczającym tłem dźwiękowym - szum drzew, gdakanie kur, szczekanie psa, czy darcie mordy moich kotów, które znowu są głodne, chociaż godzinę wcześniej wrąbały całą puszkę kiciketa – i też nie zwracał na to większej uwagi. Niezbędne było umieszczanie przed twarzą kartki z napisem – „Właśnie słuchasz płyty Pain of Salvation”. Po co się tak katowałem? Z dwóch powodów – wypadałoby posłuchać tego, o czym tak głośno, a po drugie – wypadałoby posłuchać tego , czego się nie lubi, żeby wiedzieć dlaczego. Ale czy można powiedzieć , że się katowałem? Na pewno nie. O muzyce PoS nie można powiedzieć złego słowa. Dobrego też nie. Ta muzyka mnie nie denerwuje, nie powoduje łzawienia, uporczywego kataru, ani swędzącej wysypki – żadnych negatywnych reakcji organizmu. Nie wzbudza we mnie żadnych emocji. Jedyna rzecz, która mnie w PoS denerwuje, to grupa fanów , o mentalności najbardziej zagorzałych zwolenników Ojca Dyrektora. Oni są nie do wytrzymania.
Piotr Kosiński powiedział, że jest to najlepszy album tego szwedzkiego bandu. Zgadzam się z nim . Bez problemów przebrnąłem przez cały „Scarsick”. Moja percepcja nie wyłączyła się z nudów ani razu. Cała płyta jest nawet niezła, a kilka utworów całkiem interesujących. Najciekawsze momenty na płycie to tytułowy i „Spitfall”. Dobre, rockowe numery, z mocą, konkretnym kopem. Ten drugi podobny do dokonań Faith No More. Spokojniejszy „Cribcaged” ma ciekawy klimat i broni się również dość dobrze, pastiszowaty „America” też jest całkiem niezły. „Disco Queen” – kurcze, to jest niezły zbuk – nie wiadomo po co on i do czego – zaczyna się jak niezła dyskotekowa potupajka, ale potem przechodzi w jakąś niewydarzoną rockową łupankę. Ciekawie prezentuje się „Kingdom of Loss”, tyle, że strasznie to przypomina to , co na „Immunity” nagrał Rupert Hine. Potem jest dość długa przerwa i fajne rzeczy się dzieją dopiero w ostatnim utworze, szczególnie finałowe 3-4 minuty – słychać tam solidną, progresywną szkołę spod znaku Fish-Marillion. W ogóle płyta jest słuchalna, nawet nie-fani stwierdzą , że posłuchać tego się da (tylko pewnie jeszcze zapytają – ale po co?) i nie boli. Jednak dalej Pain of Salvation to prog-metalowa średnica, nie wychylająca się poziomem z szeregu innych podobnych kapel. Na nieszczęście „Scarsicka” ostatnio przerobiłem sporą stertkę płyt z Lion Music i produkcje zespołów Seventh Wonder, Tomorrow’s Eve, Speaking to Stones , oraz kilku podobnych wcale nie są gorsze, a momentami o wiele ciekawsze.
Pain of Salvation ma dwa problemy, albo jeden, z którego wynika drugi. Muzycznie jest to nieszczególne – niezbyt wyraziste melodie i prawdę mówiąc, żadne riffy. (Prog-metal to żadna muzyczna awangarda, tu do komponowania trzeba się przyłożyć :) ). Za tym idzie to, że słuchacz przestaje słuchać co gra, a zaczyna zwracać uwagę na to jak gra. I tu jest ten drugi problem. Żadnych własnych pomysłów dotyczących aranżacji i brzmienia. W zespołach mających lepszych kompozytorów nie razi to zbytnio, bo co z tego, że brzmi to strasznie znajomo, skoro kawałek jest fajny. Szwedzi dość mocno podpierają się pomysłami innych , a że muzycznie też nie jest zbyt porywająco , to ten „spadek” dość szybko się ujawnia. A to numer jak z „Immunity” Ruperta Hine’a, a tu cały utwór brzmi jak Dream Theater, do tego obowiązkowa kontrybucja dla Queensryche no i ten marillionowski finał w „Enter Rain”.
Jak na zespół uważany za jeden z najważniejszych na współczesnej scenie prog-rockowej za bardzo świeci światłem odbitym.
Tak na marginesie najnowszej płyty PoS. Mam takie wrażenie, że masa współczesnych zespołów prog-metalowych (chociaż i progowych też) tworzy sztukę, zamiast muzyki. I później mamy płyty ze sztuką, a nie z muzyką. Gdyby sięgnąć do protoplastów gatunku, tych najbardziej odległych – Atomic Rooster z pierwszych dwóch, trzech płyt, Uriah Heep, Deep Purple, może też UFO z dwóch pierwszych płyt, albo do tych bardziej współczesnych – Rush , Marillion z Fishem , niektórych płyt Metalliki, Queensryche, Iron Maiden – oni to jednak tworzyli muzykę.
Dobrze by było , jakby ich młodsi koledzy jednak brali z nich przykład. I Pan, Panie Gildenlow też!