Odejście basisty Kristoffera Gildenlöwa po trasie koncertowej promującej wydany w 2004 roku album Be okazało się być dla Pain of Salvation dopiero początkiem problemów kadrowych. Po tourne prezentującym kompozycje z ostatniej, jak dotąd, pełnowymiarowej płyty grupy, Scarsick, okazało się, że i dla bębniącego w zespole Johana Langella, życie to nie tylko Pain of Salvation. I kiedy zespół skompletował wreszcie skład, za perkusją sadzając młodego francuskiego perkusistę, Léo Margarita, rzeczywistość służalczej pracy na rzecz realizacji artystycznych pomysłów Daniela Gildenlöwa zweryfikowała wieloletnie marzenia Simona Anderssona o stałym angażu w Pain of Salvation (już w 1998 roku brał udział w castingu na gitarzystę grupy), co w konsekwencji oznaczało, że lider zespołu znów został zmuszony do chwycenia w studiu za bas. Te niefartowne okoliczności w sposób oczywisty odwlekły w czasie przygotowanie premierowych propozycji grupy. I choć teraz, po niemal trzech latach od wydania Scarsicka, niemal gotowy jest materiał na podwójny album studyjny, to jednak Gildenlöw postanowił najwyraźniej zaostrzyć apetyty wielbicieli swojego talentu i zdecydował się na wydanie półgodzinnej epki.
Już Scarsick udowodnił, że Daniel Gildenlöw nie zamierza być kojarzonym przez potomnych jedynie jako progrockowy wieszcz, przez lata tworzący wariacje na temat swoich najwybitniejszych kompozycji. W zapowiedziach nowego materiału złowrogo wybrzmiewały nazwy Black Sabbath i Led Zeppelin oraz deklaracje o nowym, nawiązującym do rocka lat 70., stylu. Pierwszą, najlepiej słyszalną zmianą jest niestety nienajlepiej przyswajalna metamorfoza brzmienia. Początkowe dźwięki na Linoleum sprawiają wrażenie, że Pain of Salvation postawili na encyklopedyczny garaż, zarówno od strony produkcyjnej, jak i czysto kompozycyjnej. Utwór tytułowy oraz następujący po nim Mortar Grind to w zasadzie niespecjalnie błyskotliwe rockowe piosenki, których przepis sprowadza się do surowych riffów i jak nigdy dotąd wściekłego wokalu Gildenlöwa. O ile jednak owo garażowe brzmienie dotyczy całej płytki, o tyle w sensie kompozycyjnym, po dziesięciu minutach, czyli już jednej trzeciej albumu, robi się bardziej pomysłowo. If You Wait to oparta na eterycznym (mimo wciąż surowego brzmienia całości) gitarowym riffie i natchnionej melodii dość spontanicznie wyśpiewywanej przez Gildenlöwa. Nie mniej ciekawe wrażenie stwarza najdłuższy na płytce Gone, bardziej rozbudowany od poprzednich i wyraźnie bardziej intrygujący aniżeli otwierające epkę piosenki. Jeśli szukać potwierdzenia słów o inspiracjach hard-rockiem lat 70., to Gone z pewnością sprawdza się tu znakomicie. Taki tok kompozytorskiego myślenia Gildenlöwa jedynie podkreśla umieszczenie na płytce w ramach bonusowego utworu (poprzedzonego zresztą, epatującą dość specyficznym poczuciem humoru członków zespołu, ponad dwuminutową zapowiedzią) Yellow Raven – hard-rockowego klasyka z repertuaru Scorpions. Należy dodać przy tym, że w nawiązującej do klasycznego rocka stylistyce świetnie sprawdza się Léo Margarit, w którego grze wyczuwa się pewną jazzową wrażliwość, której nie posiadł jego atomowo bębniący poprzednik.
Choć Linoleum jako epka służyć miała z pewnością jako próba podgrzania atmosfery w szeregach fanów przed wydaniem nowego, dwupłytowego albumu Pain of Salvation, to jednak zawarte na niej cztery autorskie kompozycje Gildenlöwa dają już pewne pojęcie na temat, jak zmieniła się muzyka zespołu. Rezygnacja ze stricte-metalowych riffów, brak gitarowych solówek, nieobecność tak charakterystycznego dla wcześniejszych płyt rapującego wokalu, rażąco surowa produkcja – określenia Pain of Salvation A.D. 2009 uzasadniają podejrzenia, jakoby zespół przeszedł całkiem sporą transformację. A fakt, że wszystkie spośród czterech własnych kompozycji grupy znajdą się na pełnowymiarowym albumie tylko podsyca te przypuszczenia.