Pierwszy raz obcuję z muzyką tego pana i tak po prawdzie o jego istnieniu dowiedziałem się w momencie, kiedy ten krążek trafił w moje ręce – a jest to muzyk w pewnych kręgach znany i ceniony. Na usprawiedliwienie mogą tylko powiedzieć, że udzielał się głównie jako muzyk sesyjny i to przede wszystkim w Ameryce Południowej, a swoje wcześniejsze płyty też nagrywał do tej pory tylko tam. Dlatego „Dreamland Mechanism” można traktować jako swego rodzaju międzynarodowy debiut.
Lepiej by było, gdyby ta płyta była nieco krótsza, a przede wszystkim krótsza o te parę utworów, kiedy Beledo i jego gitara dominuje nad resztą. Zbytnio dominuje. W jednym, dwóch utworach – niech się chłopak wyżyje, w końcu to jego solowa płyta. Ale tu jest chyba ze cztery takie numery – w zasadzie cała środkowa część – począwszy od „Sudden Voyage” do „Mercury in Retrograde”, plus „Bye Bye Blues”. I tak wszyscy wiedzą, że na wiośle grać umie (i nie tylko – jeszcze klawisze, skrzypce, akordeon, bas), nie ma co przesadzać z takimi popisami. Przynajmniej ja tak uważam, bo niektórzy słuchacze lubią podobne granie. Jednak kiedy daje pograć swoim gościom, a zebrał ich naprawdę bardzo dużo i zacnych, jest już dużo lepiej.
„Dreamland Mechanizm” zrobione jest „na bogato” – jak wspomniałem, gości dużo, z różnych stron świata, bo z Europy, z Azji, dokładnie z Indonezji, a sam Beledo pochodzi z Urugwaju. Wbrew pozorom nie brzmi to jednak zbyt międzynarodowo. Zaskakujący jest, przy takiej obsadzie, brak bardziej zauważalnych elementów muzyki z Azji południowo-wschodniej. Wyszło raczej z tego trochę bardziej jazzowe Pat Metheny Group – no tego pana słychać tu najlepiej. Jako inspirację. Nie ma oczywiście nic w tym złego, najważniejsze, żeby nie przefajnić i nie zrobić z siebie cover-bandu. Belodo udało się zachować odpowiednie proporcje i dlatego nie brzmi to jak ordynarna zżyna. Byłbym jednak niesprawiedliwy, gdybym go obmawiał o jakieś małe osłuchanie – na przykład Santanę też zna („Lucila” – jeden z ładniejszych utworów znajdujących się na „Dreamland Machanizm”), z bardziej „branżowych” twórców na pewno Coreę, Ponty’ego, a w finałowym „Front Porch Pine” gra trochę „pod” Holdswortha. Mimo całej swojej nieodkrywczości i pewnej schematyczności, znajdziemy tu sporo atrakcyjnej muzyki. Przez ostatnie kilka dni słucham tego właściwie codziennie – gdyby to była jakaś tępa, nudna piła, to już dawno poszło by do kosza na śmieci. Na pewno tam nie trafi, tylko powędruje na półkę, bo tego się bardzo dobrze słucha. Zresztą od samego początku, bo już „Mechanism” ze skrzypcami w roli głównej, to jeden z lepszych utworów z tego krążka. A najlepszy to chyba „Marilyn’s Escapade” – może i najbardziej przypominający dokonania Pata Metheny, jednak na tyle dobry, że gdyby znalazł się na którejś z jego płyt, absolutnie wstydu by mu nie przyniósł. Tak jak ballada „Budjanaji” nad którą też unosi się duch twórczości słynnego Amerykanina.
Przyjemne, jazz-rockowe słuchadło, tak na solidne siedem gwiazdek.