„Contact: Live In Munich”, „Spin It Again”, znowu Monachium. Czy oni mają tam zniżki w knajpach, albo na miejską komunikację? Trzeba by było zapytać się samego zespołu, dlaczego ostatnio tak chętnie tam nagrywają swoje płyty koncertowe. Zresztą nieważne gdzie, ważne, że znowu dobrze.
Jak tak przyjrzeć się dyskografii Kanadyjczyków z ostatnich kilkunastu lat, to mimo, że to dalej aktywny i płodny zespół, to jednak da się zauważyć, że w tym czasie wydawnictw koncertowych było chyba więcej. Ale to teraz taka przypadłość zespołów z dużym stażem, które starają się w ten sposób „dywersyfikować” swoje dochody z płyt. Jest to w jakiś sposób sprzedawanie tego samego po kilka razy, ale dobry koncert, to dobry koncert – wartość sama w sobie.
„Spin It Again” to już chyba piąty koncert Sagi, który mam i nie powiem, żeby mnie od tego przybytku głowa bolała – wszystko to bardzo fajne wydawnictwa. Repertuar się nieco pokrywa – tak w 20-30 procentach, bo prawie na każdej płycie grupowe klasyki typu „On The Loose”, „Wind Him Up”, albo „Time’s Up”. Jednak to nie powinno dziwić, bo jeżeli mamy rejestrację z tego jednego koncertu, to publiczność by ich ze sceny nie puściła, gdyby tego nie zagrali. Sięgnęli też po rzeczy, których wcześniej na koncertówkach nie uświadczy – na przykład „The Cross”.
Najlepszy żywiec Sagi to moim zdaniem „In Transit” z 1982 roku, nagrany podczas wielkiej trasy promującej „World Apart”. Nie mam co do tego żadnych wątpliwości. Nie mam też żadnych wątpliwości, że "Spin It Again" jest znakomity. Pisałem już swego czasu o innych żywcach Sagi - zawsze ciepło i z dużą ilością gwiazdek, ale ten nowy album zasługuje na dużo więcej pochwał.
Żarło im na tym koncercie okrutnie – co numer, to bomba, bez znaczenia, czy stary, czy nowy. Zaczęli od jednego z lepszych kawałków z ich ostatniej, wybornej płyty „20/20” – używając terminologii motoryzacyjnej – ruszyli z kopyta z taką energią, że się za nimi asfalt zwinął. A potem postarali się utrzymać to tempo. Była jedna, krótka chwila oddechu – kameralna, klawiszowa wersja „Time’s Up” i podobne wykonanie „Scratching The Surface”, ale wszystko to razem trwa może z sześć, siedem minut. A poza tym rura, jazda i long live rock’n’roll. A finał jest po prostu nie do wyjęcia – „On The Loose’, „Wind Him up” i „On The Loose” – przedzielone wcale nie gorszym „Framed”. Tyle, ze takich naprawdę mocnych momentów to jest dobre pół albumu – zaczynając od „Anywhere You Wanna Go”, potem „Careful Where You Step”, „You’re Not Alone”, „Spin It Again”, „The Flyer” z pierwszego krążka i prawie cały drugi krążek („The Cross” rządzi!).
Można się zastanawiać co spowodowało, że weterani z Sagi właściwie przeskoczyli samych siebie. Może to, że wrócił Sadler, może to, że właśnie wydali jedną ze swoich najlepszych płyt. Nie wiadomo. Faktem jest, że „Spin It Again” jest wyborny.
Jeżeli w czasie odsłuchu albumu koncertowego zaczynam śpiewać razem z wokalistą, to znaczy, że należy się dziewięć gwiazdek.
PS. Wersji z obrazkami jeszcze nie całej znam, ale to, co można znaleźć na jutubie jest bardzo zachęcające. Dają czadu. Poza tym na wiosnę przyjeżdżają do Europy. Może by tak…?