Nie ukrywam, że nowa płyta Pain of Salvation to jedno z bardziej oczekiwanych przeze mnie wydawnictw początku 2007 roku. Nie zawsze takie wyczekiwanie kończy się dobrze, czego przykładem może być ostatni krążek Angry – „Aurora Consurgens”. Po absolutnie genialnym poprzednim albumie spodziewałem się, że moi ulubieni Brazylijczycy pójdą tą samą drogą i skonstruują dzieło, które pokocham od pierwszego dźwięku. Tak się jednak nie stało. Przez pierwsze kilka dni wszem i wobec ogłaszałem, że wydany został gniot. Ale kolejne parę godzin spędzone z tą muzyką przekonały mnie do niej. Cały ten wywód o Angrze napisałem po to, by powiedzieć, że ze „Scarsick” sytuacja miała się dokładnie tak samo.
Dopadając wreszcie ten album szybko przeleciałem w skrócie całość i moje zaskoczenie było ogromne. Na początku in minus. Pierwsze dwa utwory na początku mnie odstraszyły, kiedy usłyszałem Daniela Gildenlöwa rapującego. „Cribcaged” pozwoliło mi przypuszczać, że dalej będzie lepiej. „America” skojarzyła mi się z „I’m American” Queensryche z ich ostatniego albumu. Czyli niekorzystnie. Jednak dopiero kiedy razem z siedzącą obok mnie siostrą (fanatyczną wielbicielką Pain of Salvation) usłyszeliśmy „Disco Queen”, nasze szczęki zniszczyły parkiet opadając na niego brutalnie. Dziwiło mnie, że na całej płycie są ledwie dwie długie piosenki, liczyłem, że ten tytuł mówiący o disco jest przewrotny i nie ma tam nic na rzeczy. Ma jednak i to dużo. „Kingdom of Loss” to utwór, który chyba od razu wpadł w ucho i razem z „Cribcaged” stanowił na początku dwie najczęściej grane ścieżki. Kolejna piosenka „Mrs. Modern Mother Mary” jakoś nie wzbudziła u mnie żadnych emocji i tak jest chyba do dzisiaj. „Idiocracy” to z początku „Korn of Salvation”, ale to piosenka, która też się podoba. Na koniec mamy „Enter Rain”, które też mnie na początku nie urzekło. „Flame to the Moth” pominąłem, bo tego utworu nie lubię.
Tak wyglądało pierwsze wrażenie. To oczywiście nie jest koniec historii. Kilka kolejnych godzin spędzonych z tą płytą, zaznajomienie się z tekstem sprawiło, że nagle całość zaczęła wyglądać i co ważniejsze brzmieć dobrze. Co prawda moimi faworytami wciąż są „Kingdom of Loss” i „Idiocracy”, jednak nawet Disco Queen wydaje mi się już być bardzo dobrą piosenką. Całość jest kontynuacją the Perfect Element pt. 1, ale jedynie w kwestii konceptu i tekstów. Choć jest to dobra płyta, to nie dorównuje w kwestii kompozycji ani „The Perfect Element pt. 1”, ani „Remedy Lane”, ani nawet „Be”. Z jednej strony chcę dać tej płycie wysoką ocenę, ale z drugiej porównując ją z innymi dokonaniami Szwedów wypada ona słabo. Oczywiście w kwestii produkcji nie można jej nic zarzucić, brzmi świetnie. Ja jednak cenię sobie najbardziej melodie, a te na „Scarsick” są co najwyżej dobre. Na pewno nie jest to dla mnie nagranie roku 2007, jak już je w niektórych miejscach nazwano. Przyjdzie nam przecież jeszcze oceniać choćby Dream Theater, Symphony X czy Circus Maximus z ich nowymi dokonaniami. Niewątpliwie ten rok będzie jednym z najciekawszych jeśli chodzi o progresywny metal, ale niestety muszę stwierdzić, że nie za sprawą Scarsick.