Klasycy progresywnego metalu ze Szwecji powracają wreszcie (po sześciu latach) z dużym, nowym materiałem. Formacja (a w zasadzie Daniel Gildenlöw) oczywiście nie pozwalała o sobie w tym czasie zapomnieć, wydając między innymi akustyczny Falling Home, czy powtórkę z Remedy Lane. Jednak dla wielu jej fanów, szczególnie tych kibicujących im od samego początku, powinien być to powrót szczególny. Bo po Road Salt One i Road Salt Two, jakże odmiennych od najbardziej cenionych w ich dyskografii krążków The Perfect Element, Part I, Remedy Lane, wydają się powracać nie tylko do formy, ale i do swoich źródeł. Wygląda też na to, że formacja ma już pewną stabilizację. Choć to w dalszym ciągu lider (mający już za sobą na szczęście poważne problemy zdrowotne, które stały się inspiracją dla tekstów na tym krążku) i towarzyszący mu muzycy, jednak już koncertowe wykonanie Remedy Lane zapisane na Re:Visited (Re:Mixed & Re:Lived) pokazuje, że to zgrany, solidnie rozumiejący się kolektyw.
I to również pokazuje ta płyta. Pain of Salvation ponownie bowiem na In The Passing Light Of Day jest zaskakujący i niepokorny, choć czerpie najwięcej ze swoich pierwszych płyt. Grupa eksploruje progresywno - metalowe klimaty przypominając, że ponad 20 lat temu to ona wytyczała szlaki dla kapel (choćby takich jak Leprous) lubujących się w matematycznym podejściu do ciętych, ciężkich i poszatkowanych riffów.
Zespół znów potrafi zaciekawić dużą rozbudowaną formą (np. On A Tuesday), w której aż iskrzy się od różnorodnych w klimacie wątków i pomysłów. Cały zresztą album uderza mnogością kontrastów, w których zderzają się rockowy brud z graniem klimatycznym, opartym na ciekawej melodii. Całość, trwająca ponad 70 minut, początkowo może przytłaczać, tym bardziej że album brzmi dosyć surowo, jednak z każdym przesłuchaniem zyskuje.
Świetny jest Meaningless wybrany słusznie do promocji albumu, do tego poparty mocnym klipem. Fakt, że to tylko nowa wersja utworu Sign (zespołu gitarzysty Pain of Salvation) Rockers Don’t Bathe nieco tonuje emocje, jednak jest po prostu lepiej zrobiona. Dużo progmetalowej agresji mają wspomniany On A Tuesday, Tongue Of God, Full Throttle Tribe, czy połamany rytmicznie Reasons. A taki spokojniejszy Angels Of Broken Things ma żarliwą, wzniosłą końcówkę z gitarowym popisem. Płytę kończy trwający kwadrans, przejmujący The Passing Light Of Day. Początkowo bardzo ascetyczny, z ładnym tematem melodycznym, później zyskujący rockowej siły.
Bardzo udana płyta, która może jeszcze zyskać w koncertowej odsłonie. Szkoda tylko, że jak do tej pory, polskich koncertów nie widać…