To chyba jedyny facet, do którego mam słabość. Spokojnie… chodzi raczej o słabość do jego głosu, choć i sama osobowość intryguje. Beznadziejną kalką wszystkiego co na jego temat napisano byłoby przypominanie dziesiątek płyt, które nagrał i kilkunastu projektów, w których brał udział. To już zresztą uznany metalowy „śpiewak” więc nietaktem byłoby poszerzanie rozmiarów tej recenzji o biograficzne i dyskograficzne wypisy.
Jorn Lande – bo przecież o nim tu mówimy – to zapracowany człowiek. Album, który leży obok mnie i na którego temat zacząłem stukać w klawiaturę dosłownie przed chwilą to już trzecie tegoroczne dzieło jego solowego projektu noszącego nazwę Jorn. Po „największych przebojach” i „najważniejszych kowerach” przyszedł czas na kolejny jornowy rozrachunek - tym razem w wersji live.
To naprawdę świetny koncert zarejestrowany 16 września 2006 roku na VII Festiwalu ProgPower w Atlancie. Można zatem się spodziewać sporo peanów na temat tego przedsięwzięcia, zacznę jednak od… rozczarowań.
Rzecz pierwsza to okładka. Niby samo wydanie jest piękne. Znakomity, świecący papier, rozkładany digipack mieszczący dwie blaszki, tylko że to co na okładce widać trąci łopatologią stosowaną, pseudosymboliką i brakiem oryginalności. Mamy bowiem na niej nawiązanie do Wielkiej Pieczęci Stanów Zjednoczonych, na której zamiast amerykańskiego bielika widzimy charakterystycznego dla okładek Jorna kruka. Ptaszysko zamiast hasełka „Z wielości jedność” trzyma w dziobie zapisany na wstędze tytuł płyty „Live In America”. Tak na marginesie – ileż to już tych „lajfinamerika” mieliśmy? Zrobiłoby się sporą kategorię w sklepie muzycznym. Żeby tego było mało - odwracając pudełeczko możemy oglądać… Statuę Wolności. Niezwykle oryginalne. No cóż… widać, że dalej artyści mają słabość do najważniejszego wujka tego świata i zahaczają o kicz, chcąc podbić tamtejszy rynek.
Rzecz druga to dobór kawałków. Długo czekałem na tę płytę tworząc w myślach idealną setlistę. Zdaję sobie sprawę, że mając taki dorobek, może człowiekowi przybyć siwych włosów podczas wybierania kawałków na koncert, a więc i na płytę. Ale dostrzegam tu trochę niekonsekwencji. No bo skoro się tyle tych płyt z premierowym materiałem natrzaskało, to dlaczego jedną trzecią zawartości albumu stanowią covery? Nie szkoda nośnika? To, że najwięcej kompozycji z solowych płyt Jorna mamy z „The Duke” nie dziwi. Dobra (choć nie najlepsza według mnie) płyta, a do tego jest to koncert ją promujący. Dlaczego jednak mamy jeszcze tylko „Out To Every Nation” z tak samo zatytułowanej płyty, a z pozostałych dwóch studyjnych krążków nic!! Przecież kultowy wśród fanów „Worldchanger” to kopalnia przebojów Norwega! Po macoszemu potraktowany został Masterplan, który przyniósł Jornowi największy komercyjny rozgłos. Jeden, jedyny „Soulburn” - choć doskonały - nie zastąpi tęsknoty za takimi potencjalnymi, koncertowymi kilerami jak „Enlighten Me” czy „Back For My Life”. Fajnie, że słyszymy reprezentanta projektu Beyond Twilight w postaci „Godless And Wicked”, tylko - to już wykrzyczę – dlaczego nie jest to nieziemskie „Crying” z najlepszym wokalem, jaki kiedykolwiek Lande zarejestrował!!! Na brak Ark, od którego wszystko się w moim przypadku zaczęło, spuszczę zasłonę milczenia. Szkoda. Mamy za to niemalże już archeologię pod postacią kawałków The Snakes, a oprócz tego Thin Lizzy, Dio, Deep Purple i Whitesnake. Kończąc ten wątek przyznam, że po cichu mogłem się takiego wyboru spodziewać. Odbyty kilka miesięcy później koncert Jorna na Metalmanii, w którym miałem przyjemność uczestniczyć, zawierał podobne propozycje.
Tyle utyskiwań. Zresztą Norweg zawsze chodził swoimi ścieżkami. Nigdzie nie zagrzał na dłużej miejsca, co tylko potwierdza, że to niespokojna, rogata dusza. Wróćmy do meritum czyli samej muzyki. Ta brzmi rasowo, soczyście i jest wykonana z właściwym hardrockowym standardom pałerem. To już banał ale Lande naprawdę śpiewa rewelacyjnie. Nie ma dziś wokalisty na niwie hardrocka, który z taką pasją oraz lekkością interpretowałby utwory. Kunszt sam w sobie. Jorn postawił na spontaniczność i czadowość swojej muzyki („Blacksong”, „Duke Of Love”, „Are You Ready” czy „Cold Sweet”). Mamy też jednak wzniosłe i melodyjne, chwytające za serce momenty („Out To Every Nation”, „Soulburn”). Robi się też złowieszczo i strasznie w „Godless And Wicked”. Covery (choć przed chwilą w innym bloku je wymieniłem) to już inna kategoria. Śmiem twierdzić, że każdy z artystów, którego utwór Lande wykonuje, powinien oprócz podziękowań, zasłać małą gratyfikację finansową za tak kapitalne odświeżenie, wykonanie i wreszcie przypomnienie ich starych hitów (wiem, że niestety nie wszyscy z nich mogą dziś to uczynić). Osobna wzmianka należy się wersji „Perfect Strangers”. Tak sobie myślę, że porywanie się na ten utwór (podobnie jak na „The Show Must Go On” w wykonaniu Freddiego Mercury’ego) zawsze musi przynieść żałosne konsekwencje w zderzeniu z oryginałem. Są jednak wyjątki, które regułę potwierdzają. Wersja Jorna tej kompozycji po prostu przebija oryginał!!! Poważnie.
Czas kończyć. Fani!!! Gnajcie do „mięsnego”! Tam czeka na Was kawał dobrego hardrockowego mięcha. Fakt. Mięsko według mnie powinno być lepiej przyprawione ale to kwestia gustu. Nie mogę zrozumieć tylko po co na drugiej płytce dodano do materiału „live” trzy studyjne utwory, w tym jeszcze raz „Out To Every Nation”, nawet jeśli jest w nowej wersji. Zabrakło „żywego” materiału?