Od lat uważam Leprous za coś absolutnie ożywczego na scenie szeroko rozumianej muzyki progresywno - metalowej. Za formację poszukującą, często podążającą pod prąd, nie idącą na kompromisy. Po totalnym zaintrygowaniu przy pierwszych dwóch płytach (Aeolia, Tall Poppy Syndrome), przyszły czasy niemalże zachwytu nad każdą płytą (Bilateral, Coal, The Congregation). A potem, gdy poprzeczka moich oczekiwań powędrowała niezwykle wysoko, grupa zaczęła wydawać rzeczy, przy których, podczas pierwszego odsłuchu, pojawiała się konstatacja, że „to już jednak nie to”. Rychło, po kolejnych odtworzeniach, muzyka zaczęła oddawać i ujawniać piękno, jakie może dać tylko ta grupa. Piękno ukryte w brudzie, szorstkości i niebanalności. Tak było przy Malinie, Pitfalls, Aphelion i tak jest też przy Melodies of Atonement, które zrazu chciałem odstawić na najwyższą półkę, aby dalej po nie nie sięgać. Dobrze, że tego nie zrobiłem, bo Leprous po raz kolejny potwierdził prostą, wręcz banalną i znaną od lat prawdę. Że dobra muzyka ujawnia swą siłę może nazbyt powolnie, jednak zostaje ze słuchaczem do końca życia.
To przede wszystkim album niezwykle emocjonalny i osobisty dla frontmana formacji, Einara Solberga i w warstwie lirycznej jest swoistą kontynuacją Pitfalls i Aphelion. Te płyty oddają jego zmaganie się z trudnymi, emocjonalnymi stanami, które tu, na albumie o dość wymownym tytule, Melodies of Atonement, znajdują pewne zwieńczenie, pokazując artystę, który przebrnął ciężką drogę, aby być tu, gdzie jest. W miejscu, gdzie na swój sposób, oczyszcza swą duszę.
A jak jest muzycznie? Jak to u nich, trudno ich pomylić z kimś innym. Wysoki głos Solberga, specyficzny ciężar gitarowych i poszatkowanych matematycznie riffów, dziwne metrum i mnóstwo niepokojącej elektroniki oraz… obowiązkowej wzniosłości. To z pewnością album zdecydowanie bardziej ostry i bezpośredni. A jednak znów wnoszący coś do ich muzycznego DNA. I już pierwsze dwie kompozycje to ujawniają (Silently Walking Alone, Atonement). Duszny, przerażający i nerwowy klimat, jakby atonalne dźwięki z rytmiką idącą pod prąd i unoszący się nad tym wszystkim absolutnie nie progresywny a… trip hopowy powiew! Jeszcze inne wątki przynosi Like a Sunken Ship, na początku trochę jazzowy, nieco schizofreniczny, eksperymentalny, z czasem ekstremalnie ciężki, podkreślony partiami growlu. Ten jazz jest też słyszalny w Faceless, dzięki wykorzystaniu kontrabasu, w nim jednak zwracają uwagę imponujące chóralne zaśpiewy… 170 fanów Leprous. Żeby było ciekawiej, taki Limbo, oparty na fajnym groovie, mógłby łatwo stać się utworem… rapowym.
Zaintrygowani? Cóż, najlepiej dotknąć tej muzyki osobiście i dać jej czas. Wielu odnajdzie tu wzniosłe i piękne refreny oraz energetyczny żar, który znajdzie ujście podczas koncertów. Odkryje też pewnie trip i hip hopowe, rapowe oraz jazzowe smaczki, które z czasem zgrabnie się ułożą w całość. Bo to kolejna ich bardzo dobra płyta. Mocno polecana.