Pandemia koronawirusa w dalszym ciągu rozdaje karty. Także i w świecie muzyki. Bo tego albumu tak szybko miało nie być. Zespół miał kilka utworów, które pozostały jeszcze z sesji do Pitfals (2019). Planowano zatem zrobić z nich EP-kę i w grudniu 2020 roku pojawił singiel Castaway Angels nagrany w Ocean Sound Recordings. Muzycy tak zafascynowali się pracą w tym studiu, że zrobili w nim kolejne utwory a potem w dwóch innych następne. Wobec niemożności „normalnego” koncertowania (choć trzeba przyznać, że regularnie przygotowywali koncerty z pełnymi albumami, prezentując je w sieci) artyści oddali się pracy. Tak powstał Aphelion. Dobrze z tym wszystkim co powyżej współgrają słowa, którymi wokalista Einar Solberg zapowiadał płytę: Aphelion to zupełnie inny album. Jest intuicyjny i spontaniczny. Eksperymentowaliśmy z wieloma zupełnie różnymi sposobami pisania muzyki i odkrywaliśmy nowe sposoby pracy. Nie było miejsca na przemyślenia, przesadny perfekcjonizm czy starannie zaplanowane piosenki. Wierzę w to, że to jedna z mocnych stron tego albumu, czuje się, że jest żywy, wolny i nie wydaje się zbyt wyrachowany.
Hmm… jeśli z „odrzutów” i spontaniczności wychodzi taki album, należy tylko się cieszyć i zastanawiać, co byłoby gdyby…? Zanim jednak rozprawimy się z muzyką zauważmy przekaz i symbolikę albumu. Tytułowy Aphelion to punkt na orbicie obiektu, który znajduje się najdalej od Słońca. Sam Solberg podkreślał, że ma on znaczenie symboliczne i pozostawił go własnej interpretacji słuchacza. Wiadomo jednak, że to kolejny bardzo osobisty album artysty. Po Pitfals, na którym dotykał on swoich zmagań z depresją i lękiem. Tam jednak artysta mówił bardziej o wczesnych etapach mierzenia się z problemem, o odkrywaniu i nie akceptowaniu go. Tu jest już dalej, ze świadomością pracy nad tym i akceptacją, że prawdopodobnie będzie to coś, z czym trzeba iść przez całe życie. Warto też zauważyć okładkę zaprojektowaną przez Elenę Sigidę, na podstawie fotografii autorstwa Øystein Aspelund, która przedstawia piramidę w środku norweskiego krajobrazu. Jej symbolika odnosi się do pandemicznych ograniczeń, z którymi żyliśmy przez ostatnie półtora roku. Owa piramida symbolizuje uwięzienie w małym budynku bez możliwości udania się gdziekolwiek, przy jednoczesnej możliwości zobaczenia tego wspaniałego, otaczającego nas świata.
Pod względem muzycznym Aphelion jest kolejnym etapem bardzo naturalnej ewolucji stylu grupy rozpoczętej na „stonowanej” Malinie cztery lata temu. To jednak na Pitfals grupa absolutnie zaszokowała. Przyznam otwarcie, że (jak wielu fanów) i ja w pierwszym odruchu ze zdziwieniem spojrzałem na Pitfals. Rychło jednak dostrzegłem jego inność, innowacyjność, piękno i szukanie niebanalności w brzmieniu. Na Aphelion efektu „wow” już nie ma, bo Leprous trochę już przyzwyczaił do nowego kierunku, jednak to w dalszym ciągu jest muzyka przez duże „M”.
Jakie są jej filary? Dwadzieścia lat temu muzycy zaczynali z łatką formacji progresywno metalowej. Dziś zrzymają się na wrzucanie ich do tej szuflady. I jako nieliczni, mają do tego absolutne prawo! Bo na Aphelion zrywają z prog metalem. Albo inaczej, jeśli wyeksploatowany już do bólu progresywny metal ma coś jeszcze nowego do zaoferowania, to wydaje się, że oni to znaleźli. Tak, złagodnieli. Jak wiele ciężko grających metalowych składów (trzymając się bliskich stylistycznie ram, przywołam Anathemę, Katatonię, czy Opeth). Jednak gdy wiele z tych grup przeszło po prostu do grania przystępniejszego, klimatycznego i melancholijnego, oni znaleźli ten złoty środek. Miażdżąco operują kontrastem. Zwykle zaczynają powoli, w subtelny, wyciszony sposób, by w pewnym momencie zaatakować ekspresją i potężną wzniosłością, podkreśloną wyjątkowym, wysokim (dla części kontrowersyjnym) wokalem Solberga. Faktycznie, ciężkich, gitarowych riffów nie jest wiele, ale zapewniam was, że dwaj gitarzyści (Tor Oddmund Suhrke i Øystein Landsverk) mają co robić. Korzystają jednak z innych środków wyrazu. Ogromną rolę zaczyna odgrywać elektronika, czasami subtelna, innym razem ciężka i mroczna. No i wreszcie smyczki, które od Maliny weszły u nich „na salony” (stały współpracownik, także koncertowy, Raphael Weinroth-Browne, ale też tu kilka innych osób na wiolonczeli, skrzypcach a nawet trąbce). I tu tej symfoniczności, smyczkowości jest ogromnie dużo. A to, że wszystko co powyżej wpisane jest w niestandardowy, często asymetryczny rytm, za który odpowiada jeden z najlepszych aktualnie metalowych bębniarzy, Baard Kolstad, nie muszę już dodawać. Ach... jest jeszcze jedno. Muzycy nie zapomnieli o melodiach. Praktycznie wszystkie kompozycje mają świetne, czasami pompatyczne, innym razem absolutnie popowe refreny.
Czyli co oni teraz grają? Nie wiem. Ale to chyba najpiękniejsza rzecz, jaka może się przydarzyć zespołowi. Gdy recenzent nie jest w stanie wrzucić go w jedną szufladę. Bo u nich jest i prog wymieszany z popem, funk, trip hop, ambient, elektronika i djent. Nie pisałem tu o żadnej z kompozycji, gdyż każdy z utworów ma coś w sobie. Gdybym miał cenić za zwykłą piękność wymieniłbym Out of Here, On Hold i Castaway Angels. Ale są jeszcze Silhouette z zaskakującą „techno-elektroniką”, nieco eksperymentalny Have You Ever?, czy kończący całość Nighttime Disguise, z djentowymi riffami i pierwszymi od lat partiami growlu Solberga. To taki ukłon w stronę fanów ceniących sobie ich wcześniejsze albumy.
Limitowana wersja mediabook, oprócz stylowego wydania w twardej oprawie i 40-stronicowej książeczki, zawiera dwa dodatkowe nagrania. Całkiem wartościowe A Prophecy To Trust i nagraną na żywo wersję świetnego Acquired Taste z Bilateral.