Kibicuję im niemalże od samego początku. Od wydania w 2004 roku ich debiutanckiego krążka „And Life Goes On…”. I przyznam bez skrupułów, że w życiu bym nie przypuszczał, iż ze swoją muzyką zawędrują w tak intrygujące i ciekawe rewiry. Ot – kolejna progresywna, sympatyczna kapela, z zasłużonej dla takiego grania Musei – pomyślałem, wsuwając debiut do odtwarzacza. Do tego mocno zafascynowana twórczością Pink Floyd. Już jednak wydana dwa lata później płyta „Play Again” pokazała, iż muzycy zaczynają poszukiwać własnego „ja”. I oto nagrana w ubiegłym roku „Eleonore” ukazuje ich z bardzo dojrzałej, zaskakująco prostej lecz zarazem… ambitniejszej strony! Dlaczego prostej? Przede wszystkim, artyści zrezygnowali z usług swojego klawiszowca, Matthieu Jauberta oraz pomocy gości grających to na saksofonie, to na instrumentach smyczkowych. Stworzyli płytę tylko w czterech, z dwoma gitarzystami na pokładzie. Bez zbędnych dodatków i kombinowania. Efekt? Powstała płyta może mniej przystępna, mniej „przebojowa”, bez urzekających za pierwszym razem melodii (jak to miało miejsce wcześniej) ale chyba najbardziej wciągająca i na dłużej zostająca w pamięci.
Oczywiście zręby są te same. Charakterystyczny głos lidera, Jeremiego Grima, gdzieniegdzie pojawiające się specyficzne harmonie wokalne („Sorrow”, „Resistance”) czy w podobny sposób poprowadzone partie gitary solowej. Reszta nie jest już jednak tak nastrojowa i ulotna i zwraca głównie uwagę ciężarem gitar. Tak sobie pomyślałem, że gdyby zrobić kilkuminutową zapowiedź tej płyty, wybierając zeń, zupełnie tendencyjnie, jej najcięższe gitarowe momenty – u odbiorcy mógłby powstać obraz albumu wręcz metalowego! Cóż, nie da się ukryć, że fragmenty „Awareness” czy „Escape” (wybór zupełnie przypadkowy, gdyż cięższych riffów jest tu znacznie więcej) mogłyby trafić spokojnie do metalowej rzeźni. A gdy dodam do tego powermetalową galopadkę w „Hope”, niektóre osoby znające ich wcześniejsze dokonania mają prawo poczuć się nieco zaskoczone. Spokojnie. Popularne „Kluchy” nagrały album, wbrew temu co wynika z powyżej zamieszczonych zdań, urozmaicony i kontrastowy. Praktycznie w każdym numerze cięższe rzeczy sąsiadują z akustycznymi dźwiękami. Jak chociażby w „Resistance”, rozpoczętym bardzo nastrojową, piękną melodią, przechodzącym wkrótce w cięższą, zresztą niezwykle patetycznie rozwijającą się formę. Poza tym mamy na „Eleonore” odchodzące od przyjętej konwencji pomysły. W rozpoczynającym „Sorrow” wchodzimy w niesamowite psychodeliczno – space’owe klimaty, pachnące latami siedemdziesiątymi, że aż miło. „Fear” zdominowany jest z kolei niepokojącymi dźwiękami basu, który tak na marginesie w muzyce The Black Noodle Project odgrywa niepoślednią rolę. W samej koncepcji muzycznej Francuzi przypominają mi tym krążkiem szwedzki… Opeth. Umiejętność łączenia lekkości z ciężarem jest jakby wyjęta ze skrzynki z pomysłami, należącej do Skandynawów. Gwoli ścisłości dodam tylko, iż sam Opeth słychać bardziej w akustycznych momentach, gdyż gitary – mające w sobie więcej brudu - poprowadzone i nagrane są jednak zupełnie inaczej. No ale tytuł ostatniego kawałka, „Deliverance”… też jakby znajomy.
Ten album nie mógłby zaistnieć bez warstwy tekstowej. Cały jej koncept powstał w oparciu o krótką opowieść napisaną przez samego Jeremiego Grima a zatytułowaną „Eleonora i Zakazana Opowieść”. To historia Eleonory, kochającej książki dziewczynki, której umierają rodzice. Nie mogąc się z tym pogodzić, zamyka się w swoim książkowym świecie docierając do „Zakazanej Opowieści”. To w niej znajduje informację o miejscu zwanym Krainą Snów. Miejscu, dzięki któremu może odzyskać to, co dla niej najważniejsze – rodziców. Jej wędrówka przez krainy Dewarów, Hartlesów czy Senersów stanowi kanwę tej opowieści…
A muzyka opowiada to wszystko w sposób mroczny i tajemniczy, zaś ilustracje Sandrine Replat, pomieszczone w książeczce, pięknie pomagają naszej wyobraźni…