Miałem tu w ramach wstępu pisać o kolejach muzycznego losu tej poznańskiej kapeli, o stylistycznych woltach i roszadach w składzie. O przełomowych albumach ważnych dla polskiego metalu i niezapomnianych numerach. Tylko po co? Każdy szanujący się fan ciężkiego grania nad Wisłą wie, że Turbo to instytucja o statusie legendy, która trwa na rynku z małymi przerwami od 34 lat.
Najnowsze dziecko Turbo, album Piąty żywioł, tylko potwierdza wysoką klasę grupy i pokazuje, że weterani nie odpuszczają. Bo ich nowy krążek to solidna porcja klasycznego heavy metalu. Jakieś wątpliwości? Już sam początek płyty je rozwiewa wraz z galopującym do przodu, krótkim i treściwym, Myśl i walcz oraz następującymi zaraz po nim Cieniem wieczności i Sercem na stos. W tych dwóch kompozycjach dostajemy i cięte, konkretne riffy, solowe gitarowe popisy i przebojowe, stadionowe wręcz, refreny. Dopiero tytułowy Piąty żywioł przynosi pierwsze ukojenie i zwolnienie. Bo w pierwszych dwóch minutach to nastrojowa ballada, która z czasem zyskuje energii i fajnych harmonii wokalnych.
Kolejne kompozycje, po tak udanym początku, może już nie zaskakują, sprawiając wrażenie nieco słabszych (Garść piasku, mało wyrazista ballada Niezłomny, czy instrumentalny Amalgamat) jednak sama końcówka ponownie może zaintrygować. Jedyny tu anglojęzyczny This War Machine to ewidentny ukłon w stronę Roba Halforda i Judas Priest, zaś kończący całość Może tylko płynie czas – najdłuższy w zestawie i z partią gitary w stylu falmenco – ma wielowątkowy i progresywny charakter.
Na płycie imponuje absolutnie wysoka forma Wojciecha Hoffmanna. Jego gitarowe sola, być może dlatego że nie epatuje nimi przesadnie, są przysłowiową wisienką na torcie (patrz środkowa część Amalgamat). Trudno też coś zarzucić Tomaszowi Struszczykowi, który już po raz drugi mierzy się z charyzmą swojego poprzednika - Grzegorza Kupczyka - i wypada jeszcze bardziej przekonująco, niż na Strażniku światła.
Album dla fanów starego, dobrego i melodyjnego hard&heavy, np. spod znaku Iron Maiden. Może nie wszystkie numery kopią jak trzeba, ale kilka prawdziwych rockowych petard czyni go wartym zauważenia.