Nie ma chyba w naszym redakcyjnym zespole większego miłośnika twórczości Raya Wilsona ode mnie. Już od wielu lat pisuję tu o jego kolejnych wydawnictwach i koncertowych występach, za każdym niemal razem podkreślając swoją słabość do artysty. Słabość, która tym razem jednak… nie dała rady nowemu albumowi Wilsona.
Bo przesympatyczny „polski Szkot” nagrał po prostu album przeciętny. W zasadzie jest na nim wszystko to, czego po muzyku mogliśmy się spodziewać. Kolejne sentymentalne piosenki zaśpiewane tym jedynym, niepowtarzalnym głosem, z lekką chrypką i pewną nostalgią. Tylko, ileż razy można oceniać artystę przez pryzmat czegoś, co jest dla niego naturalne i oczywiste. Już dobry Chasing Rainbows przyniósł według mnie efekt lekkiego zmęczenia materiału, choćby w stosunku do wydanego nieco wcześniej znakomitego Unfulfillment, broniąc się kilkoma perełkami. Tu mamy album równy, ale trochę nijaki i niezapamiętywalny.
Tym razem Wilson zdecydował się na album bardziej akustyczny i ascetyczny, co jest ponoć efektem jego doświadczeń z wielu intymnych, akustycznych koncertów. No tak, tylko że Willson od lat z takiego grania jest znany i trudno uznać to za jakąś wielką stylistyczną woltę. Nie chcę tej płycie odmówić szczerości. Choćby dlatego, że jest hołdem, jaki Ray złożył zmarłemu w 2015 roku przyjacielowi, Jamesowi Lewisowi. I jak możemy przeczytać w promocyjnej notce to „podróż, którą naznaczyły takie emocje jak: zazdrość, gniew, ból, żal, rozczarowanie, przeznaczenie i miłości. Ray obnażył w tej muzyce swoje najskrytsze uczucia”. Dlatego pod względem lirycznym, jak to u Wilsona, jest z klasą.
A muzycznie? Snuje się ten album bez większych zaskoczeń, utwory są krótkie, zazwyczaj bez dominującej rytmiki. Czasami jest bardziej żwawo i energicznie, jak w tytułowym Song For A Friend, jakby lekko countrowym, czy w Tried and Failed. Ten ostatni ożywiony zostaje solowym popisem Marcina Kajpera na saksofonie tenorowym. Faktycznie zwraca uwagę wykorzystany do promocji krążka Not Long Till Springtime, do którego też nakręcono udany klip. Fanów bardziej progresywnej formy powinien zainteresować How Long Is Too Long, bogato zinstrumentalizowany, z partią perkusji znanego z Genesis Nira Zidkyahu i z ciepłym Hammondowaniem w tle. To zdecydowanie wyróżniający się utwór na płycie. No i nie można zapomnieć o kończącym płytę Pinkfloydowym klasyku High Hopes. To numer jakby stworzony dla Wilsona. Co ciekawe, jego charakterystyczny wokal zbliża się barwą do Gilmourowskiej interpretacji.
To jednak wszystko za mało. Nie dam się przekonać, że tkwi w tej płycie taki potencjał jak we właściwym solowym debiucie Change, czy w takich pięknych późniejszych kompozycjach jak Lemon Yellow Sun, Constantly Reminded, American Beauty, First Day Of Change, Tale From A Small Town, czy Take It Slow, do których chętnie wracał podczas koncertów. Obawiam się, że tu takich „evergreenów”, których fani będą domagać się podczas występów przez najbliższe lata, nie znajdziemy. Album został pięknie wydany, ale jest tylko… niezłą płytą.