Dziś, w tak wyjątkowym dniu, ma swoją premierę nowy solowy album gitarzysty Riverside, Macieja Mellera, zatytułowany Zenith Acoustic. Na razie tylko w cyfrowej postaci, na Bandcampowym profilu artysty, ale już 4 lutego przyszłego roku zyska także i fizyczną postać. Tytuł brzmi znajomo? Pewnie tak, wszak w ubiegłym roku muzyk wydał swój solowy debiut Zenith. Czyli co? Po roku idzie na łatwiznę i podrzuca nam jego akustyczną wersję? Nawet nie wiecie, w jak ogromnym błędzie jesteście, jeśli w ten sposób myślicie. Dość powiedzieć, że to ten Zenith miał narodzić się jako pierwszy! Jak przyznał sam Meller na społecznościowym profilu: […] miał być o wiele bardziej akustyczny, ale nie potrafiłem tego zrobić, nie wiedziałem czego się złapać, a w końcu posłuchałem wewnętrznego głosu, który coraz wyraźniej mówił: „włącz przester” […]. I tak wyszło zupełnie odwrotnie. A efektem tego jest ta płyta - niby ta sama, a jednak kompletnie inna, zupełnie odmienna, niezależna.
Pierwsze zmiany są już w technikaliach i zewnętrznościach. Od innej, ale mającej wspólny mianownik z poprzedniczką, „zamyślonej” okładki, po aż sześciu zupełnie nowych muzyków, którzy nie pojawili się na debiucie, i wreszcie po bogate instrumentarium nie wykorzystane na „elektrycznym” Zenicie. Poza tym, mamy tu sześć, zamiast siedmiu kompozycji, artysta pominął Magic. Zachowano za to oryginalne ścieżki wokalne Krzysztofa Borka. I niesamowite jest to, że one zabrzmiały jednak inaczej. Są teraz jakby bardziej wyeksponowane, odkryte. Nie chcę powiedzieć, że wysuwają się na pierwszy plan, niemniej ich subtelność i wrażliwość mocniej podkreśla nowy aranż.
No właśnie, tu dochodzimy do sedna! To nie jest album, w którym artysta zaprezentował kilka „ogniskowych”, skróconych wersji oryginałów, grając na akustyku. Absolutnie nie. Bowiem kompozycje są rozbudowane i oprócz akustycznych i klasycznych partii gitary Mellera dostajemy piękne partie pianina Zbigniewa Florka, kontrabasu Jacka Mazurkiewicza, saksofonu Piotra Rogóża, flugelhornu i trąbki Pawła Hulisza, fletu Jacka Zasady, oboju Kamila Szewczyka i perkusji Łukasza Oliwkowskiego. Tak! Nie ma tu ucieczki od rytmu, choć te fantastycznie zagrane bębny są takie „szepczące”. Nietrudno po tym zauważyć, że Meller schował się tu nieco w cieniu, dając wszystkim utworom instrumentalny szkielet i… oddając pierwszoplanowe role towarzyszącym mu muzykom, których solowe partie przysparzają temu albumowi prawdziwej szlachetności i wrażliwości.
Przez to niektóre kompozycje zyskują cudnego, jazzowego i nieco improwizacyjnego posmaku. Posłuchajcie Aside, Halfway czy wreszcie znakomitego w takim entourage’u, rozbudowanego Trip. Ależ tam się ładnie dzieje – subtelne figury pianina, „szczotkujące” bębny, robiący głębię kontrabas, ambientowe tła i zachwycająco brzmiące solo. Oczywiście nie zawsze jest tak delikatnie. Żywy Fox zwraca uwagę takimi klawiszowymi, vintage’owymi, wręcz Doorsowymi formami. A ile rozbuchanej energetyczności przynosi druga część Frozen! O lirycznej stronie płyty już pisaliśmy przy okazji debiutu, zatem tylko dodajmy, że teksty mówią o człowieku będącym w połowie swojego życia, w owym tytułowym zenicie… Tak, to muzyka na ten czas, zadumany, wyciszony, zimowy, jak ta okładka. Prawdziwa perełka.