Downriver Dead Men Go to pochodząca z holenderskiej Lejdy formacja, której muzycy wywodzą się z grupy Caitlin. Początki ich grania sięgają 2010 roku, jednak debiut, zatytułowany Tides, zarejestrowany został cztery lata później. Muzycy wydali go własnym sumptem w niewielkim nakładzie w 2015 roku ale dzięki podpisaniu umowy z holenderską wytwórnią Freia Music płyta ta w następnym roku zyskała swoje drugie życie.
I dokładnie dziś, 8 marca, artyści powracają ze swoim drugim krążkiem zatytułowanym Departures. Równie udanym, a może i ciekawszym i bardziej dojrzałym od debiutu. Albumem, na którym zespół, do tej pory kojarzony z etykietką post – rockową (coś takiego możemy znaleźć choćby na ich profilu facebook), szerzej rozwija stylistyczne skrzydła.
Kwintet, którego skład nie uległ zmianie od wspomnianego Tides, oferuje ponownie muzykę bardzo nastrojową, melancholijną i klimatyczną. Tym razem jednak chyba zdecydowanie mroczniejszą, ciemną i przygnębiającą. Nieprzypadkowo zatem możemy im też dorzucić łatkę dark wave. Na Departures dostajemy blisko siedemdziesiąt minut muzyki i dziewięć, w większości dosyć długich (7 – 8 minutowych), niespiesznych, niekiedy snujących się, kompozycji o balladowym charakterze.
Całość zaczyna mocno ambientowy i ilustracyjny, pełniący rolę pewnego wstępu, Lamentation. Wraz z drugim Mother wchodzimy jednak w bardziej reprezentatywne dla nich klimaty. Sama kompozycja ma bardzo Antimatterowy posmak i powinna przypaść do gustu miłośnikom twórczości Micka Mossa. Do tego zapamiętywalna melodia czyni z niej jeden z najlepszych utworów w zestawie. Wcale nie gorszy jest kolejny, jeszcze bardziej powolny, Loneliest of Creatures, okraszony pięknym gitarowym solo. We wspomnianym już, Antimatterowym stylu jest też balladowy Familiar Face. Ale nie tylko z takim graniem mamy tu do czynienia. Są też i rzeczy szybsze, takie jak Prison Walls, z gęstą, post rockową, gitarową ścianą. Ten post rock słychać też w najdłuższym, bo 14 – minutowym, wielowątkowym Uncertainty. Ciekawie urozmaica album tytułowy Departures. Utrzymany w orientalnym i etnicznym zabarwieniu ewidentnie przywołuje Gabrielowskie Passion. Płytę kończy najbardziej posępny na niej To Have and To Hold, który mógłby trafić na któryś z albumów naszego… Metusa. Nad tymi wszystkimi wymienionymi wcześniej brzmieniowymi tropami unosi się jeszcze Pinkfloydowy duch, dodający niewątpliwie Departures swoistej szlachetności.
Minusem albumu jest niewątpliwie jego długość. Odchudzenie go o dwadzieścia minut, poprzez skrócenie niektórych muzycznych tematów, uczyniłoby go zdecydowanie bardziej atrakcyjnym dziełem. Choć i tak to rzecz godna uwagi. Do posłuchania w ciemności, zamyśleniu i skupieniu…