To już drugi album Raya Wilsona w tym roku. Kilka miesięcy temu artysta wydał bardzo intymny i osobisty Song For A Friend, który utrzymany w ascetycznej i przede wszystkim akustycznej formie średnio mnie przekonał. I właśnie dlatego z nadzieją czekałem na zapowiadany jako bardziej rockowy Makes Me Think of Home. I nie rozczarowałem się, bo Wilson prezentuje się na nim w takim entourage’u w jakim najbardziej go lubię. Choć trzymając się zasady, że im bardziej się coś promuje, tym spora szansa na kompletnego gniota, powinienem być zaniepokojony. A dlaczego o tym wspominam w kontekście tego albumu?
Ano dlatego, że Wilson zapowiadając tę płytę mocno poszedł w „obrazki”. Artysta przygotował przedpremierowo aż trzy teledyski do kompozycji promujących album. Na szczęście te okazały się filmami wysokiej próby. Na swój sposób zabawny do Amen To That, pokazujący Raya wcielającego się w różne zawody i przy okazji odkrywający jego niemałe zdolności aktorskie. Do tego dwa obrazy do They Never Should Have Sent You Roses i Makes Me Think of Home, z pięknymi, bardzo plastycznymi i niekiedy symbolicznymi ujęciami. Najważniejsze jednak jest to, że wszystkie te kompozycje to świetne, inteligentne numery. I choć faktycznie wyróżniają się spośród większości zawartych tu piosenek, te pozostałe wcale nie zaniżają poziomu.
Zacznijmy od prawdziwej perły, czyli kompozycji tytułowej. To jak na solowego Wilsona rzecz niemalże epicka, prawie 8 – minutowa. Najdłuższa w zestawie, mająca progresywną konstrukcję przejawiającą się choćby w ciekawych figurach solowych gitary, saksofonu i fletu (dawno tak ujmująco folkowo nie było na jego płycie), ale też w zderzeniu sentymentalnej melodii i pewnej wzniosłości z mocniejszym gitarowym riffem. To absolutnie jedna z jego najlepszych kompozycji w ostatnich latach. Do tego bardzo osobista, bo jest dosyć gorzkim powrotem do czasów, gdy muzyk mieszkał w szkockim Edynburgu (od kilku lat Wilson mieszka w Polsce – przyp. MD). Trudno też uciec od rozpoczynającej krążek They Never Should Have Sent You Roses, nieco mocniejszej, napędzanej motorycznym basem i lirycznie też odnoszącej się do szkockich wątków, w tym przypadku podziałów między Szkotami, a Anglikami. Trzecia z wymienionych wcześniej rzeczy - Amen To That – w przeciwieństwie do tych dwóch utworów ujmuje lekkością, swobodą i prostotą.
Pozostałych kompozycji też słucha się bardzo dobrze. Te zazwyczaj są w niespiesznych tempach, z akustycznie grającą gitarą w tle i często ze zdobiącym utwór solowym saksofonowym ozdobnikiem. A jeszcze to tu, to tam czają się smyki, bądź Hammondowe tła. Warto jednak wyróżnić dodatkowo wśród nich choćby Calvin and Hobbes z wyjątkowo zapamiętywalnym refrenem. Zresztą, po raz kolejny Wilson pokazał tu dar do pisania zgrabnych melodii. Całość wieńczy lekko countrowy The Spirit z pogwizdującym Ray’em, z jednej strony zaskakujący, z drugiej pokazujący różnorodność Makes Me Think of Home.
Warto dodać, że płyta – tradycyjnie, jak to ostatnio u Wilsona – została bardzo stylowo wydana, z dużą dbałością o grafikę. I tylko na koniec mam jedno – „nakręcone” tym albumem - marzenie. Od momentu, gdy oglądałem po raz pierwszy Wilsona z Genesis w katowickim Spodku do dziś zobaczyłem go już niezliczoną ilość razy. A jednak zatęskniło mi się, aby tak kiedyś wpadł do jakiegoś rockowego klubu i porzucając te swoje kowerowe Genesisy, Gabriele i Collinsy, zagrał przez dwie godziny same autorskie cudeńka. Ma ich przecież bardzo dużo. Także i na Makes Me Think of Home…