Projekt francuskiej Czarnej Kluchy po raz drugi z rzędu przypadł mi do gustu. Przyznaję, że nie jestem specjalnym entuzjastą poprzednich wydawnictw zespołu choć bynajmniej nie uważam ich za mało wartościowe. Po prostu nie wyróżniały się dla mnie niczym szczególnym. Zdaję sobie jednak sprawę, że niejeden słuchacz tego samego argumentu mógłby użyć odnosząc się do ostatnich propozycji grupy. Tak czy inaczej, wyraźnie dało się zauważyć pewną zmianę stylistyczną na albumie Ghosts and memories, rozwiniętą, powtórzoną i ugruntowaną na najnowszym dziele. Muzyka Francuzów zaczęła dryfować w stronę jeszcze bardziej melancholijnego, atmosferycznego, opartego głównie na instrumentalnych utworach grania, w którym pierwsze skrzypce przypadły post rockowym klimatom. Przestrzeń i głębia, pokolorowane większą tajemniczością i mrocznością przemawiają do mojej wyobraźni.
Płyta Divided we fall to w gruncie rzeczy naturalna kontynuacja drogi obranej na poprzednim krążku. Już jednak począwszy od albumu Ready to go dało się wyczuć wyraźne inklinacje w stronę generowania subtelnego klimatu gitarowymi pasażami, szczególnie w instrumentalnych utworach. Efekt ten w najnowszym materiale, po przetarciu na poprzednim wydawnictwie, został teraz osiągnięty w dwójnasób, z jeszcze większym rozmachem. Rezygnacja z dominującej roli wokalu jak również z klasycznej struktury rockowego utworu przyczyniły się do pogłębienia atmosferycznego grania. Konsekwentne skierowanie swoich inspiracji w stronę post rocka z zachowaniem jednak pewnego dystansu do ortodoksyjnych odmian tego gatunku, sprzyja odbiorowi tej muzycznej układanki i nie gubi jej przesłania; nie zatraca różnorodności całości w podobieństwie do siebie poszczególnych kawałków. Nie ma miejsca na najnowszym dziele Francuzów na nudę, dla której powtarzalne przecież nierzadko brzmienie z ducha post rocka i budowa poszczególnych utworów, mogłyby stać się podatnym gruntem. Dlatego znajdziemy tutaj miejsce zarówno dla psychodelicznego odjazdu, jak w otwierającym zestaw Isolation (w jego drugiej części), post rockową klasykę (chociażby w monumentalnym i najżywiej przypominającym otwierające i zamykające klamry poprzedniego albumu, Cosmic Dust, czy w wyraźnie subtelnej odmianie gatunku zaprezentowanej w utworze Memorial), jak i zgrabną progresywną piosenkę skonstruowaną z bardziej tradycyjnych klocków (Ashes to ahes).
Cała płyta jest przede wszystkim spójna, bez niepotrzebnych wypuszczeń i wycieczek w niepasujące do siebie gatunki. Niewątpliwym jej atutem pozostaje czas trwania, zamykający się w czterdziestu dwóch minutach, co przy pewnej jednorodności materiału nie wywołuje efektu przemęczenia i przeciążenia, czego często można niestety doświadczyć na zbyt obszernych płytach post rockowców. Na Divided we fall podobnie jak na Ghosts and memories znajdujemy siedem zróżnicowanych czasowo kompozycji, trwających od dwóch do ponad dziewięciu minut. Wartością dodaną wydaje się również być inteligentne rozłożenie utworów na płycie i zgrabne przeplatanie tych dłuższych, z monumentalnym Cosmic Dust, z krótszymi niosącymi chwile wytchnienia (jak chociażby miniaturka Under a black sky), które na szczęcie nie gubią po drodze uzyskanej wcześniej misternie nostalgii, a wręcz przeciwnie wzmacniają nawet jej odczucie.
W sumie zderzamy się jedynie z dwoma tematami, w których wokal pełni taką samą istotną rolę jak towarzyszące mu instrumentarium. To zdaje się wynik nie tyle świadomego zabiegu i wyboru co raczej naturalnej i spontanicznej decyzji w procesie tworzenia muzyki, która wydaje się być tu najważniejsza. O tym samym zresztą wspominał dowodzący tym przedsięwzięciem Jeremie Grima, kładąc nacisk na to, iż o tym czy danemu utworowi będą towarzyszyły partie wokalne, decyduje droga twórcza nad danym utworem i to, w jaką stronę podąży, czy nada się do tego aby wzbogacić go o dodatkowy instrument jakim jest ludzki glos. I może dobrze, że muzycy w ten sposób do tematu podeszli, gdyż taki przerywnik w postaci tradycyjnej rockowej piosenki (Ashes to ashes, Left behind) z jednej strony urozmaica i wzbogaca odbiór całości, a z drugiej jednak w zestawieniu z instrumentalnym ciężarem większości utworów odpowiedzialnych za ogólny przekaz i nastrój, wypada nieznacznie, ale bardziej blado. Nie oznacza to bynajmniej, że trzeci w zestawie utwór zaniża poziom, czy jest zły. Wręcz przeciwnie, nie wydaje się być przegadany, a pomimo zwartej z pozoru konstrukcji z powtarzalną frazą melodyczną jawi się jako niosący naprawdę sporo muzycznej przestrzeni, zagospodarowanej ciekawie przez wszędobylską gitarę. Zresztą co tu dużo mówić, banałem będzie stwierdzenie, że to właśnie ten instrument jest odpowiedzialny za wszelką jakość, która emanuje z tej płyty w każdym numerze. By poznać jej prawdziwą moc i znaczenie musimy jednak troszkę poczekać, gdyż otwarcie albumu to w sumie długi wyciszony wstęp, po którym dopiero do głosu dochodzi prowadząca i kreująca nastrój gitara. Jeszcze bardziej ciekawie robi się w szóstej minucie, gdy do głosu dochodzi cięższe, bardziej odjazdowe granie z wyeksponowaną perkusją i powtarzalną niemalże transowa melodią. W całym tym gąszczu dźwięków na plan pierwszy wysuwa się charakterystyczny główny riff, wokół którego budowane są kolejne warstwy gitarowych ścian dźwięków, ale fakt że niesłychanie melodyjnych i generujących nostalgiczno-sentymentalny nastrój. Jakby na przekór tym klimatom, Memorial funduje nam na początku i pod koniec utworu oniryczne i bardziej subtelne wyciszenia z dominującym dla odmiany basem, a których doświadczyć można również w miniaturce Under a black sky. To też, jak się wydaje, zamierzony skutek, na który warto zwrócić uwagę, mieszający mocniejsze uderzenia gitarowych krzyków z mocno stonowanymi i łagodnymi fragmentami. Ostatni z wymienionych tematów to niemal w całości akustyczne brzmienie, tak jakby woda i ogień próbowały ze sobą współistnieć na wspólnej małej przestrzeni. Ale efekt idealny.
Otwierający zestaw Isolation i Cosmic dust to chyba najmocniejsze punkty tego wydawnictwa. Niemniej jednak szczególne wrażenie wywołuje u mnie także utwór numer pięć – Absolom. Za każdym razem, gdy go słucham ciśnie mi się na usta podziw dla zespołu, że naprawdę wielką sztuką jest, przy zastosowaniu wciąż podobnych do siebie patentów, zdobyć się na zaprezentowanie ciągle różniących się od siebie pomysłów i się nie powtarzać. Myślę, że niejeden post rockowy zespół mógłby w tym zakresie brać lekcje od Francuzów w poszerzaniu bujności swojej muzycznej wyobraźni. To kolejny z bardziej dynamicznych kawałków na płycie, w którym znów za wszystko odpowiedzialny jest śpiew daru niebios – gitary, a to co jeszcze bardzie intensywnie wzmacnia przekaz to pojawiające się wokalizy i głosy w formie dialogów. Odpowiednio wplecione w muzyczne zagęszczenia wywołują dodatkowe podniecenie i pogłębiają klimat.
Cóż, wyszła Francuzom ta płyta. Trudno się do czegoś przyczepić, gdyż wszystko wydaje się być tutaj na swoim miejscu. Odpowiednio budowany nastrój, elementy wybuchowych uderzeń poskramianych w odpowiedni sposób i w oczekiwanym momencie przez liryczne wyciszenia, sugestywna okładka komponująca się z muzycznym przekazem, a na koniec niezwykle ważny w dzisiejszych czasach tytuł całej płyty. Bardzo znamienny i na czasie, a jego tłumaczenie na polski, które mogłoby składać się z dwóch zaledwie wyrazów niejeden z naszych rodaków mógłby wygrawerować sobie na czole.