Leprous to kolejna biała plama w naszym recenzyjnym dziale. Bo nie pisaliśmy jeszcze o jakimkolwiek ich albumie, a tymczasem w ubiegłym miesiącu artyści pochwalili się czwartym już pełnowymiarowym materiałem, z którego promocją przyjadą w październiku do Polski – zresztą, nie pierwszy raz. Wybaczcie zatem bardziej retrospektywny charakter tej recenzji.
Ta pochodząca z norweskiego Notodden grupa powstała już 14 lata temu. Na swój debiut musiała jednak czekać dosyć długo. Po EP-ce Silent Waters (2004) i materiale demo Aeolia (2006) przyszedł na niego czas dopiero w 2009 roku. Wydany wtedy krążek Tall Poppy Syndrome przyniósł formacji sporo pozytywnych recenzji, jednak większy rozgłos grupa zaczęła zyskiwać dzięki swoim konotacjom z Ihsahnem, frontmanem legendy norweskiego blackmetalu - Emperor. Członkowie Leprous znaleźli się bowiem w koncertowym składzie towarzyszącym muzykowi, ten pojawił się zaś gościnnie na albumach Trędowatych - Bilateral (w utworze Thorn) oraz Coal (w kompozycjach Chronic i Contaminate Me). Warto też dodać, że żoną Ihsahna jest… siostra wokalisty i klawiszowca Leprous, Einara Solberga. Początkowo zespół związany był z amerykańską wytwórnią Sensory Records, ostatnie trzy krążki – wspomniane Bilateral i Coal oraz tegoroczny The Congregation – ukazały się nakładem znanej w progresywnym świecie niemieckiej Inside Out Music.
I właśnie w kontekście progresywnego metalu postrzegana jest ich muzyka, choć ta szuflada – utożsamiana często z takimi ikonami jak Dream Theater, czy Fates Warning – może być w ich przypadku mocno myląca. Bo bardzo często skręcają oni w kierunku metalu awangardowego, bądź po prostu alternatywnego rocka. The Congregation jest naturalną kontynuacją muzycznych poszukiwań rozpoczętych na Coal. Po Bilateral – silnie niespokojnym, wielobarwnym i momentami szaleńczym – na Coal stali się bardziej mroczni i jednorodni. Przynajmniej w obrębie poszczególnych utworów. Nie da się jednak ukryć, że tak piękne i niezwykłe kompozycje, jak The Cloak, The Valley, czy Echo ze wzniosłymi, patetycznymi refrenami (szczególnie w The Valley harmonicznymi) wyraźnie zbliżały ich, powiedzmy… do Muse. Te alternatywne inklinacje wynikają oczywiście z charakterystycznego, bardzo wysokiego wokalu Einara Solberga, skontrastowanego z cięższą i gęstą niekiedy muzyczną formą. Żeby jednak nie było, że panowie zaoferowali na Coal skoczną, przebojową muzyczkę, w sam raz na stadiony świata! Nic z tych rzeczy, bo cały czas ciągnęło ich w kierunku muzycznego eksperymentu opartego na nieszablonowych podziałach rytmicznych, czy ciekawym wykorzystaniu nowoczesnej elektroniki. Zresztą kończący poprzedni album, ekstremalny fragmentami Contaminate Me, ze wspomnianym growlującym Ihsahnem, jest tego najlepszym przykładem.
I ci, którym spodobał się Coal, mogą spokojnie sięgnąć po The Congregation. Znajdą bowiem na nim Leprous taki, jaki lubią. Z jednej strony nieokiełznany, z drugiej, tej przeważającej, wyjątkowo piękny. Już sam początek, w postaci The Price, jest mocny. Poszatkowany, nerwowy riff, zagęszczony dodatkowo intensywną pracą Baarda Kolstada na perkusji (a w zasadzie… stopach) przywołuje Toolowego ducha, obecnego też choćby w bębnach rozpoczynających Rewind, czy Red. Takich „posiekanych gitarowo” numerów ubranych w wyrazistą elektronikę jest tu zresztą więcej (Third Law, Triumphant, Red, Down). Tradycyjnie świetnie prezentuje się Einar Solberg, dysponujący szeroką skalą i dużą ekspresją. Gdzieś nad muzyką Leprous unosi się też Katatoniczny chłód, choć z takim Moon mogliby ewidentnie trafić na ostatni album Anathemy Distatnt Satellite. No i są absolutne piękności –The Flood, Slave i Lower – z przejmującymi melodiami. Bardzo dobra płyta. Jeżeli choć w części potrafią zawarte na tym albumie emocje oddać podczas koncertu, to już nie mogę się doczekać ich tegorocznego warszawskiego występu.