Absolutnie zgadzam się z zasłyszaną niedawno opinią cenionego dziennikarza muzycznego, szefa Rock Serwisu i zarazem… byłego managera grupy Quidam, Piotra Kosińskiego, który stwierdził w swojej radiowej stacji, że jeśli ktokolwiek organizowałby plebiscyt na najlepsze płyty w historii polskiej muzyki popularnej i debiut Quidamu nie znalazłby się w tym zestawieniu, ów plebiscyt niewiele byłby wart.
Recenzowaliśmy na naszych łamach ten album i już wówczas uzyskał maksymalną notę. Ale nawet, jeśli ktoś, jeszcze w minionym wieku, nie doceniał jego wyjątkowości, dziś powinien posypać głowę popiołem. Bo mam wrażenie, że on – mimo upływu czasu – wcale się nie starzeje. Wręcz przeciwnie, niczym szkocka whisky, leżakując w dobrych beczkach, zyskuje na mocy, wyrazistości, złożoności i aromacie.
I tak dziś odbieram tę płytę, która w tym roku obchodzi swoje 25 – lecie. Dlatego tych parę słów poniżej będzie miało raczej charakter sentymentalno – wspominkowy, niż analityczny, wszak wszystko już o tej płycie napisano i każdy miłośnik takiego grania zna z niej najdrobniejszy dźwięk. Posunąłbym się jeszcze dalej: wydany w 1983 roku debiut Lady Pank składał się z dziesięciu utworów, które do dziś zna cała Polska. Każdy numer to był hit. Wiem, że Quidam to już nie ta stylistyczna szuflada, ale też i nie te czasy, niemniej Quidamowy debiut jest do dziś prawdziwą kopalnią pięknych, inteligentnych piosenek – jak ktoś woli – progresywnych hitów. Swoistym odpowiednikiem płyty grupy Borysewicza w… świecie polskiego proga. To między innymi ten album, po transformacyjnym przełomie 1989 roku i po wydanym w 1994 roku Collage’owym Moonshine, otwierał nasz progresywny rock na świat. I był przez ten świat ceniony, wszak do dziś oba wspomniane albumy przez wielu dziennikarzy i krytyków, nie tylko w Polsce, uważane są wręcz za ikoniczne dla nowej fali progresywnego rocka lat dziewięćdziesiątych. Tak na zupełnym marginesie - ówczesny gitarzysta Collage, Mirek Gil, zagrał na Quidam w utworze Choćbym….
Jednym słowem, fantastycznie się stało, że ta rzecz pojawia się ponownie i… zyskuje (jeśli się nie mylę!) czwarte życie. To pierwsze, oczywiście w 1996 roku, to drugie - w zremasterowanej, limitowanej do 500 kopii wersji z 2005 roku (taką zresztą posiadam), trzecie, z okazji 10 – lecia, w 2006 roku (też zdobi mą półkę). Wówczas, wydana w digipaku, z dodatkową płytą, zatytułowaną Rzeka wspomnień. Po raz czwarty narodzi się już za kilka dni, ponownie w wersji jednopłytowej, w zwykłym jewel case, z okładką z tego rocznicowego wydania z 2006 roku. I z dwiema istotnymi zmianami w stosunku do ostatnich edycji: nie mamy już wideoklipu do kompozycji Warkocze, dostajemy za to, w formie bonusu, nową wersję magicznego Sanktuarium.
Skąd ten pomysł? Muzycy postanowili uczcić to ćwierćwiecze wydaniem winylowym, ale pojawił się problem ze… stroną D. I tak narodziła się myśl nagrania kompozycji raz jeszcze. Do tego przez oryginalny skład, który choć nie spotkał się osobiście (od czego jest technika i XXI wiek!), zjawiskowo wpisał się w ten jubileusz. Na basie zagrał nawet (zamiast Radka Scholla) Jarek Szajerski, jeden z twórców tej kompozycji. Bo jak niedawno przypomniał na swoim profilu gitarzysta, Maciej Meller: TEN utwór to właściwie... tzw. cover, ale nie taki zwykły, bo mocno i twórczo rozwinięty, przerobiony, „dokomponowany”. Nawet nie wiem, co nas gówniarzy tknęło, żeby wziąć na warsztat i zagrać po swojemu pieśń Jarka Szajerskiego i Przemka Naguszewskiego, usłyszaną w 1993 roku na „Gitariadzie” w Aleksandrowie Kujawskim, wykonywaną przez ich zespół Rivendell. Gwoli technicznych wyjaśnień: w tej nowej wersji zaśpiewała już Emilia Nazaruk, a na flecie zagrała, wprost z Holandii, Ewa Albering. To oczywiście odpowiednio Emilia Derkowska i Ewa Smarzyńska. No a ponadto pojawili się Weronika Kujawa na wiolonczeli i Kamil Szewczyk na oboju.
Sanktuarium to utwór ikoniczny. Dość powiedzieć, że gdy w 2005 roku do grupy dołączył Bartosz Kossowicz, cały nasz „progresywny światek” zastanawiał się, jak zabrzmi ten wyjątkowy utwór na koncertach z, co by nie mówić, osobistym i kobiecym tekstem (Derkowska była jego współautorką) w wykonaniu nowego wokalisty zespołu. A potem ileż to było analiz i porównań! Inna osobliwość, która powraca do mnie, gdy tylko myślę o tym utworze, to jego wykonanie na meksykańskim festiwalu Baja Prog w 1999 roku, które później trafiło na koncertówkę Baja Prog – Live in Mexico '99. Wówczas to Maciej Meller wplótł do utworu porywające solo Steve Hacketta z Firth Of Fift. Publiczność podniosła wrzawę z zaskoczenia, po czym, gdy Meller powrócił do klasycznego Sanktuaryjnego popisu, rozległy się piękne brawa. I tak sobie zawsze myślałem: ileż trzeba mieć artystycznej odwagi i bezczelności, żeby zestawić swoje solo z tym jednym z najpiękniejszych w historii rocka? I wiecie co! Nigdy nie miałem problemu z odpowiedzią na to pytanie. Bo Mellerowy majstersztyk jest równie perfekcyjny i cudowny. Jak brzmi wersja Sanktuarium AD 2021? Z ogromnym szacunkiem do oryginału, z pewnymi aranżacyjnymi i brzmieniowymi smaczkami, jest jakby gęstsza oraz nieco bardziej cięższa i symfoniczna, choć interpretację tych przymiotników asekuracyjnie pozostawiam słuchaczom.
A co z resztą płyty? Pisałem już, że to przepiękne, melodyjne, urzekające utwory z niesamowitymi, pełnymi delikatności wokalami Derkowskiej, gustownymi i dopieszczonymi solówkami Mellera i cudną folkową lekkością podkreślaną partiami fletu Smarzyńskiej, ale i Derkowskiej. Choćbym, Bajkowy, Głęboka rzeka, czy kapitalne Płonę, to tylko wybrane perełki, choć każdy może sobie wybrać coś innego. Nie byli może w tym, co wówczas zaoferowali oryginalni na skalę światową, jednak było w tym graniu tyle świeżości, spontaniczności i artystycznego uroku, że trudno było ich nie zauważyć.
Ta najnowsza edycja ozdobiona jest 24-stronicową książeczką zawierającą archiwalne zdjęcia (w tym jedno bardzo wyjątkowe z pewnych względów – wykonane przed laty na tle sceny Teatru Letniego w Parku Solankowym w Inowrocławiu!) i wspominkowo-recenzyjny tekst Marcina Gajewskiego, zarówno w polskiej jak i angielskiej wersji. I jeszcze rzecz dla niektórych dość istotna. Materiał został na nowo zremasterowany przez Roberta Szydło. Czy jest lepiej? Nie będę wchodził w audiofilskie dyskusje. Bo dla mnie, ze względu na jubileusz, to mniej istotne. Płyta miała i ma swoje specyficzne brzmienie, a nowa wersja Sanktuarium brzmi faktycznie zdecydowanie inaczej.
Wiem, wyszło nieco hagiograficznie i „z pozycji klęcznej”. Ale inaczej nie można było. Kto jeszcze nie ma tej płyty, a zbiera i archiwizuje ważne momenty w historii polskiego rocka, szybko powinien tę wstydliwą zaległość uzupełnić. Bo fanów zachęcać nie muszę, nawet jeśli mają poprzednie wersje. Tym bardziej, że teraz mogą wreszcie zdobyć jeszcze winylową edycję.