Z Grecji na Marsa. A potem do Watykanu.
Czyli cykl o Vangelisie.
Odcinek siedemnasty.
Zmiana wytwórni z RCA na Polydor i w Vangelisa wstępują nowe siły. W ciągu kilkunastu miesięcy pojawiają się cztery płyty podpisane przez tego pana – najpierw „China”, potem „Odes” wspólnie z Ireną Papas, następnie „Opera Sauvage”, ścieżka dźwiękowa do serialu telewizyjnego Frederica Rossifa, a na samym początku 1980 roku pierwszy krążek duetu Jon & Vangelis.
Lekki odkręcenie śruby w komunistycznych Chinach spowodowało wzrost zainteresowania tamtym krajem, również wśród artystów – min. Kitaro, Jarre. Nie zabrakło w tym gronie i Vangelisa. Który zresztą w Chinach nie był, ale jak udowadnia płyta, potrafił je sobie wyobrazić.
„China” jest jednym z bardziej poważanych dzieł tego artysty. Przyszedł do szkoły dobrze przygotowany i efektem była płyta bardzo ciekawa, na której znakomicie operuje kontrastami – patetyczne, dostojne, a nawet groźne „Chung Kuo”(*) i dynamiczny „The Dragon”, a na drugim biegunie prawie że przelukrowane „The Plum Blossom”, albo „The Tao of Love”. Nie wiem, czy to nie jest jedyna taka płyta, powiedzmy oprócz filmowych, gdzie operuje nastrojem w sposób tak skrajny. Ma to oczywiście uzasadnienie – Chiny jako kraj kontrastów – ciekawie pomyślane. Trochę mi to przeszkadza, bo nie jest to płyta do słuchania przed zaśnięciem, ale trudno. Za to po lekturze notek we wkładce mniej mi się podoba nieco propagandowy wydźwięk „The Long March” . Poza tym trzeba oddać mistrzowi, co mistrzowskie – album świetnie pomyślany, bardzo dobry muzycznie. Te motywy orientalne wplecione zostały bardzo starannie i w sposób bardzo przemyślany – są tu i Chiny, i jest tu Vangelis. No i jest tu mini-suita „Himalaya” – opus magnum albumu, klasyczny Vangelis w swojej najlepszej formie.
Zdecydowanie jest to bardzo dobra płyta i z pewnością jedna z lepszych z dorobku artysty, ale jeżeli chodzi o moje własne preferencje traktuję ją jako jedną z wielu – lubię, ale bez egzaltacji. Mam więcej ciepłych uczuć do kilku płyt, o których dobrze wiem, że są słabsze – „See You Later”, czy „Albedo”. Takie osobiste skrzywienie. Ale to chyba nie ma znaczenia i tak nie zmienia to faktu, że „China” to jest kawał muzyki.
(*) – ponoć wszelkie wydania „China” mają pomylone czasy „Chung Kuo” i „The Long March” – powinno być kolejno – 1:43 i 5:50.