Z Grecji na Marsa. A potem do Watykanu.
Czyli cykl o Vangelisie.
Odcinek trzydziesty ósmy.
No i Vangelis wreszcie na tego Marsa dotarł. Zabrało mu to prawie czterdzieści odcinków cyklu.
To kolejna płyta Vangelisa, której historia zaczyna się w pierwszej połowie lat dziewięćdziesiątych i to nawet wcześniej niż „El Greco”. Przygotował trochę neoklasycznej muzyki, nazwał „Mythodia” i 13 czerwca 1993 roku, wraz z grupą muzyków towarzyszących zagrał w ateńskim teatrze Herodes Atticus.Było to jednorazowe wykonanie, nie zostało to nigdzie wydane, ale taśmy z tamtego koncertu Vangelis zachował w prywatnym archiwum. Kilka lat później podpisał umowę z nową firmą – Sony Classical, której szef, Peter Gelb miał ochotę nieco urozmaicić jej repertuar, a raczej uczynić bardziej przystępnym niekoniecznie tylko dla zwolenników muzyki klasycznej. Vangelis na pewno był odpowiednim człowiekiem do tego zadania, bo jego zawsze ciągnęło w tą stronę – mniej lub bardziej, a w tamtym czasie to nawet bardziej niż bardziej. Nie wiem kto wpadł na pomysł, żeby odkurzyć „Mythodię” – czy sam Vangelis, czy puścił to Gelbowi, a tamtemu to się spodobało, faktem jest, że ta muzyka, plus kilka nowych kompozycji, trochę zmieniona, przearanżowana na dużo większy skład – czyli orkiestrę symfoniczną, ponownie ujrzała światło dzienne w 2001 roku – najpierw na koncercie, a potem już normalnie na płycie. Koncertowa premiera „Mythodei” odbyła się w ruinach świątyni Zeusa w Atenach 28 czerwca 2001. Była to wyjątkowo droga, wystawna i ekskluzywna impreza – bilety kosztowały między 2000 a 3000 euro (w jego cenie było też luksusowe, przedpremierowe wydanie albumu Mythodea” – w wyściełanym aksamitem, drewnianym pudełku), a artyście towarzyszyła orkiestra i chór w pełnym składzie. Całkowity koszt tego przedsięwzięcia – siedem milionów euro – wzięły na siebie po połowie Sony i rząd grecki, który uznał to za bardzo dobrą promocję Grecji przed zbliżającymi się Igrzyskami Olimpijskimi.
Przy okazji NASA dogadała się z Vangelisem, że „Mythodea” ma być oficjalną „ścieżką dźwiękową” ich misji marsjańskiej i też dlatego data wydania płyty pokrywała się z datą wejścia przez sondę Mars Odyssey 2001na orbitę Czerwonej Planety, czyli 23 października 2001.
Tyle historii tej muzyki, dalej będzie o samej muzyce.
Jak już się można było wcześniej zorientować, „Mythodea” to rzecz z pogranicza muzyki klasycznej i rozrywkowej. Vangelis miał już na koncie już kilka rzeczy o podobnym charakterze, zrobionych z symfonicznym rozmachem, czy to przy pomocy orkiestrowego składu, czy to przy pomocy syntezatorów, brzmiących jak orkiestra – na przykład ”Soil Festivities”, „Mask”, „Heaven And Hell”, „1492”, czy „El Greco”. Można powiedzieć, że „Mythodea” to krok jeszcze dalej w tym kierunku, niż „El Greco”, tylko, że właściwie jest jakby odwrotnie, bo muzyka z „El Greco” powstała dwa lata później, w 1995 roku. Ale żeby być całkiem dokładnym, to trzeba by było porównać „Mythodię” do „El Greco”. W każdym razie, po leciutkim „Oceanic” Vangelis wyciągnął dwa nieco archiwalne quasi klasyczne projekty i je opublikował. „Mythodea” ma na progarchivach niezbyt imponujący rating 2,71, o całą gwiazdkę gorszy od „El Greco” – co mnie trochę dziwi, bo aż tak wiele gorsza nie jest. Ma ta płyta swoich fanów, którym podoba się dokładnie to, co nie podoba się jej przeciwnikom – czyli styl i forma. Akurat ja nie lubię Vangelisa w tej wersji – uważam, że poszedł za daleko w stronę muzyki klasycznej, w tworzeniu której nie jest aż tak dobry, jak w tworzeniu muzyki stricte rozrywkowej. I tak jak „El Greco” do końca mnie nie przekonuje, tak „Mythodea” nie przekonuje mnie zupełnie. Za dużo orkiestr, chórów i patosu, a za mało muzyki – zbytnie skupienie się na formie, a zaniedbanie treści. Poza tym jest to za długie – ponad godzina. Uważam, że w wersji przystrzyżonej o jakąś 1/3 sprawiałby dużo lepsze wrażenie, bo wcale nie jest tak, że nie ma tu na czym ucha zawiesić – na pewno pierwszy kwadrans, finał. Nie, w żadnym przypadku nie jest to nieudana płyta. Szczególnie, że jak wspominałem, ma swoją, sporą grupę fanów. Tylko, że nie wszyscy fani Vangelisa to „target” dla takiej muzyki. Na pewno ja nie. Ja jestem target dla „Voices”, „Chariots of Fire”, „Spiral”, „1492” i jeszcze wielu innych, ale na pewno nie tych tzw. klasycznych. Słucham tego już prawie 20 lat i dalej nie lubię. I już raczej nie polubię.