Oczekiwania na dobrą płytą z Transubstans ciąg dalszy...
Może się doczekałem. A może nie.
Już Bigelf zaczyna robić za klasyków! Charakterystyczne współbrzmienie hammondów i melotronu mamy już od pierwszych dźwięków. Gdyby jeszcze tylko muzycy The Divine Baze Orchestra byli równie utalentowani co Damian Fox i jego rockowa paczka. Ale nie są.
Za dużo tu mielizn i grania o niczym, wysilonych riffów, czasami brakuje takiego konkretnego rockowego kopa, melodie też nie porywają. Za dużo zastrzeżeń , żeby uznać ten album jednoznacznie za udany. Umówmy się – hard–rock nie jest żadną awangardą, nie jest to zbyt ambitna muzyka. To muzyka stricte użytkowa, popularna, z list przebojów (przynajmniej kiedyś). I trzeba o tym wiedzieć, kiedy ktoś się za takie granie zabiera. Nie ma więc żadnego powodu, żeby wymagała zbyt skomplikowanych procesów myślowych i zaawansowanej analizy psychologicznej. Albo sponiewiera, albo nie. To się wie od razu, od pierwszego odsłuchu. Kto mniej doświadczony , to może mu trzeba trochę więcej czasu. Ponieważ takiej muzyki słucham od dwudziestu pięciu lat, już mi teraz jeden rzut ucha wystarczy, żebym wiedział, z czym mam do czynienia. Wcale nie jest to płyta zła, można powiedzieć, że nawet dość przywoita. Starają się, niestety nie wszystko im wychodzi. Najjaśniejszym momentem jest ostatni utwór z płyty – „Burned by The Sun”, mało hard-rockowy, raczej z prog-rockowy. Otwierający płytę „Dance” ma wstęp jak „Perfect Strangers” Purpli. Bluesisko „Orange And Turquoise” też można zapisać po stronie „ma”. „Trotta di Mare” i The „Man from My Mother’s Brother”(ciekawe „santanizmy” w drugiej części tego utworu) też mogą być. Trochę to jednak za mało.
Odpowiednie instrumentarium, wokalista obdarzony ciekawym głosem, „rasowy” image muzyków. Ale nie do końca wyszło. Trudno. Może następnym razem. W każdym razie takie słabe, naciągane sześć punktów, bo na pewno lepsze to, niż dzieło „szatanistów” z Graveyard.