„Legiony skurwieli” – już sam tytuł bardzo mi się podoba. Chociaż tytuły niektórych płyt, na przykład Anal Cunt są jeszcze fajniejsze. Ale w przypadku Wolfa muzyka też jest fajna. Jestem metalowym konserwatystą i nie trawię bardzo wielu współczesnych metalowych wynalazków z praktycznie całym tzw. metalem ekstremalnym i większością prog-metalu. Preferuję raczej tradycyjną stylistykę, czyli coś, gdzie wymagany jest dobry gitarzysta i dobry wokalista, a i kompozytor też. Wolf to pogrobowcy NWOBHM i nawet jeśli ta odmiana metalu nazywa się teraz trochę inaczej, to jednak w ich muzyce słyszymy patenty, które ponad trzydzieści lat temu opracowały takie kapele jak Iron Maiden, Samson, Saxon, Tygers of Pan Tang, czy Angel Witch. Szwedzcy Wilcy to nie są debiutanci, grają od około piętnastu lat, a „Legions of Bastards” to bodajże ich piąta, albo szósta płyta. Z tego co mogłem znaleźć na jutubie, od początku kariery grają to samo i mniej więcej tak samo, i najnowsza płyta ani na jotę stylistycznie nie odbiega od poprzednich.
Pierwszy odsłuch na tzw. kodowanie nie wypadł szczególnie imponująco – zbyt wiele muzyki o słuch mi się nie zaczepiło. Ale płyta zrobiła na mnie ogólnie dobre wrażenie, a w zasadzie o to chodzi. Najważniejsze, żeby chciało się posłuchać jeszcze raz. Z tych kilku utworów, które od razu zapamiętałem, to przede wszystkim „K-141 Kursk” - ponury, klaustrofobiczny numer, a przygnębiający klimat potęgują odpowiednio wplecione odgłosy sonaru. Inny to „Vicious Companions” - ciekawy riff, niezła melodia, chwytliwy, nawet trochę za bardzo, refren. Kolejne słuchania zwróciły moją uwagę na jeszcze kilka utworów – dziarski „Skull Crusher”, trochę posępny „Jekyll & Hyde”, z nieco patetycznym refrenem, „Absinthe” – dobry trunek – dobry kawałek, są jeszcze dwa przyjemnie kopiące – „False Preacher” i „Hope to Die”. Środek płyty za to jest dosyć niemrawy, co czasem się zdarza, jeżeli zespół nie ma wyrównanego materiału na cały krążek – na początek kilka fajniejszych kawałków, żeby zachęcić, na koniec kilka dobrych, żeby wspomnienia dobre pozostały, a w środek kilka zakalców, może jakoś w tłoku ujdą. Amerykańska szkoła zestawiania albumów – już nie raz trafiały mi się tak ułożone krążki artystów zza Wielkiej Wody. Jednak nawet i te zakalce takie złe nie są – ot zapychacze, ale na niezłym poziomie.
„Legions of Bastards” to całkiem sympatyczne metalowe słuchadło, bez silenia się na wielka sztukę. Za samo dobre wrażenie jakie na mnie zrobiła, należy się jej sześć gwiazdek, a za te kilka naprawdę fajnych numerów – tak z gwiazdkę więcej. Lekko naciągane siedem gwiazdek.